Gdzie BIES CZADu nie da, tam Wilka pośle...
czyli na stopach i na "stopa" na Małą Rawkę z Sanoka
Tę kilkudniową wyprawkę na Rawkę (Mała z resztą, ale nie taką znów niską...), dla której długości nawet szkoda zakładać bloga, podjął był Wilk aby złożyć wizytę... nie, nie, nie Babci ;) Tylko Czerwonemu Kapturkowi. Kapturek jak to w życiu bywa (czyli całkiem inaczej niż w bajkach), Wilka lubi, i czasem zaprasza. Swoją drogą, Babcię Czerwonego Kaptura Wilk bardzo dobrze znał (z resztą jakie ona pyszne obiadki robiła!), ale to insza historia... Kapturek - dzielne Dziewczę - pojechało w te najśliczniejsze polskie góry pracować, a nie tylko się zachwycać. A Wilkowi, cóż, dwa razy nie trzeba powtarzać zaproszenie, mandziur spakował, i ruszył autobusem do Sanoka, gdzie przenocował u bardzo sympatycznych rodziców swej "szefowej" (tj. terapeutki prowadzącej zajęcia, której asystował) z Fundacji "Hej, Koniku!", a następnego dnia ruszył piechotką, co by nie było za łatwo, i Kapturek bardziej docenił...
Pierwszy dzień był znakomity, i nawet mimo że dwa razy skorzystał Wilk ze stopa, bo droga była asfaltowo-nudna (to powód pierwszego podjazdu) lub męcząca, to i tak powłóczył się należycie, pierwszy odcinek z centrum Sanoka do Zahutynia, potem spytawszy miłą panią o rzekomy skrót przez góry do Poraża, dowiedział się od niej, że to może tylko tak na mapie wygląda a ona tu żadnego szlaku nie kojarzy, ale właśnie zaraz jadą z mężem do Poraża, to mogą mnie podwieźć, bo inaczej mnie czeka ta asfaltówka dookoła przez Zagórz :) No to skorzystałem, a w Porażu wylądowawszy ruszyłem pod górkę, (tu ciekawe jedno spotkanie, starszy Pan mnie zoczywszy zszedł na drogę z pola na którym bodajże wykopki poczyniał, i zagadał gdzież to mnie droga prowadzi i skąd ja, i powspominał sobie, jak to kiedyś do Świnoujścia wyjechał i czym się w życiu zajmował), i dalej przez łąki i pola, wyszedłem w wiosce Czaszyn, gdziem zrobił sobie postój w rowie, a następnie zaopatrzenie w sklepiku. Uszedłem jeszcze kawał za Czaszyn, zanim złapałem kolejnego stopa, który podrzucił mnie do lasu, który w poprzek przecinał niebieski szlak, na który zamierzałem wejść.
Pierwszy dzień był znakomity, i nawet mimo że dwa razy skorzystał Wilk ze stopa, bo droga była asfaltowo-nudna (to powód pierwszego podjazdu) lub męcząca, to i tak powłóczył się należycie, pierwszy odcinek z centrum Sanoka do Zahutynia, potem spytawszy miłą panią o rzekomy skrót przez góry do Poraża, dowiedział się od niej, że to może tylko tak na mapie wygląda a ona tu żadnego szlaku nie kojarzy, ale właśnie zaraz jadą z mężem do Poraża, to mogą mnie podwieźć, bo inaczej mnie czeka ta asfaltówka dookoła przez Zagórz :) No to skorzystałem, a w Porażu wylądowawszy ruszyłem pod górkę, (tu ciekawe jedno spotkanie, starszy Pan mnie zoczywszy zszedł na drogę z pola na którym bodajże wykopki poczyniał, i zagadał gdzież to mnie droga prowadzi i skąd ja, i powspominał sobie, jak to kiedyś do Świnoujścia wyjechał i czym się w życiu zajmował), i dalej przez łąki i pola, wyszedłem w wiosce Czaszyn, gdziem zrobił sobie postój w rowie, a następnie zaopatrzenie w sklepiku. Uszedłem jeszcze kawał za Czaszyn, zanim złapałem kolejnego stopa, który podrzucił mnie do lasu, który w poprzek przecinał niebieski szlak, na który zamierzałem wejść.
_W lesie już było nieco mniej upalnie, więc łatwiej iść. Kolejny postój na drzewnych balach, pod czujnym okiem Matki Bożej w kapliczce na drzewie. Parę kilometrów dalej mogłem już sobie oficjalnie pomstować na oznaczenie szlaku na tym odcinku, bo póki biegł on głównym leśnym duktem to oznaczeń było aż nadto, tylko zbrakło choć jednego, w miejscu gdzie miał szlak skręcić, nawet jedno miejsce wyglądało na odpowiednie, i kawałek tam poszedłem, ale z braku znaków wróciłem się na główną, i w ten sposób nie poszedłem tymi wyższymi pagórkami, tylko dotarłem do jakichś postindustrialnych ruin, w okolicy których było kilka siedlisk (przywodziło to na myśl post-pegeerowską wioskę). Słońce wydawało się być jeszcze na tyle wysoko, i godzina młoda, że postanowiłem nie szukać tu noclegu, tylko dojść jeszcze do następnego sioła, i tu niestety wykazałem się swoją ignorancją i słabym doświadczeniem w terenie górskim. Nie wpadłem bowiem na to, że w górach (a konkretnie między górami) może szybciej nastąpić zachód słońca, gdyż co tak logiczne... słonko schowa się za górami! Tak więc zanim doszedłem do wioski Kalnica, chyliło się już ku wieczorowi, więc postanowiłem w pierwszym dobrym miejscu rozbić namiot. Znalazłem jakąś boczną dróżkę prowadzącą na pole, i z nadzieją że nikt o samym świcie, nie będzie próbował wjechać tam ciągnikiem ;) ustawiłem mój domek, przy prawie samym ogrodzeniu pola.
_Nie mniej Wilk przeszedł (i mam tu na myśli dystans pieszy) mniej więcej taki kilometraż jaki sobie założył, dający nadzieję, że w 4-5
dni dojdzie gdzie ma dojść, po czym z czysto-gwieździstego nieba
(takiego, co to nad morzem ZAWSZE wróży słoneczny następny dzień) w
środku nocy lunęła taka ulewa, że pół namiotu przemokło, sen był
znikomy, z mniejszą lub większą intensywnością padało do rana, a jak
Wilk zdecydował że nie ma co czekać na ewentualne przejaśnienie, to jak
wstawał i się pakował, to co jeszcze było suche to... dopowiedzcie sobie
sami...
Aczkolwiek warto wspomnieć moje osłupienie gdy wygramoliwszy się z namiotu zobaczyłem za ogrodzeniem pustego wczoraj pola, wielkie stado owiec :) Widać to wejście koło mnie to było jakimś zapasowym, owce były spędzany skądinąd.
Cały mokry i zziębnięty dowlókł się Wilk do przystanku autobusowego, na którym tradycyjnie rozkład był zniszczony, aczkolwiek zachował się skrawek z numerem telefonu. O dziwo, cała ta przygoda, nie spowodowała choroby u Wilka, za to komórka się przeziębiła, i po każdym włączeniu działała przez maksymalnie kilka minut. Skutkiem czego, dzwoniłem na informację, z 5 czy 6 razy, a wyglądało to mniej więcej tak:
- Dzień Dobry, chciałbym się dowiedzieć o której będzie najbliższy autobus z Kal... halo? halo! (spojrzenie na wyświetlacz, och... wyłączyła się)
- Dzień Dobry! ja przed chwilą dzwoniłem, mam słabą baterię, zaraz mnie rozłączy... halo?
- Dzień Dobry! tak, to ja, chodzi o bus z Kalnicy do Wetliny... halo?
- Dzień... Tak, to ja, już Pani szuka? to ja zaraz zadzwo... halo?
- Tak, tak... aha... dziękuję do widzenia!
Cała ta operacja doprowadziła niestety tylko do tego, że najbliższy autobus będzie za kilka godzin, więc w budce przystankowej tylko trochę przepakowałem rzeczy (które w miejscu noclegu na chybcika upychałem) z co poniektórych wykręcając sporo wody, i ruszyłem przed siebie opatulony ponczem z zielonym kapturkiem. Ambicje już mi oklapły całkiem, i tylko myślałem o tym żeby jak najszybciej znaleźć się w tej Bacówce gdzie czeka Kapturek, i gdzie na pewno jest kominek, i najlepiej żeby to było jeszcze dziś, więc bez sromoty wystawiałem łapę na każdy mijający mnie samochód, co jednak nie tak prędko przyniosło pożądany efekt. Ale przyniosło! Zabrał mnie sympatyczny pan, który ku przestrodze opowiedział mi jak to rzut beretem stąd, na takim nie wysokim wcale wzniesieniu, dwóch turystów kiedyś zamarzło w nocy... (z kierunku który wskazywał wynikało, że to tam gdzie bym nocował, gdybym nie zgubił szlaku...). No pięknie, pomyślałem sobie, to tym bardziej lepiej już w obecnym stanie nie nocować pod gołym niebem dzisiaj...
Dowiózł mnie do Baligrodu, pod sam przystanek autobusów, gdzie zdążyłem zrobić zakupy, i pojechałem autobusem do samej Wetliny już. Ostatni przystanek był prawie na końcu Wetliny, ale tak szybko nie ruszyłem, bo gapa zostawiłem jedną rzecz w autobusie, i musiałem się wrócić i jeszcze poczekać, aż kierowca wróci ze sklepu. Minąłem budynek Straży Granicznej, i wkrótce doszedłem do Hotel Górskiego, o którym jeszcze w domu się wywiedziałem, że jest jakoś skoligacony z Bacówką do której zdążam, więc gdzież najlepiej zapytać o najprostszą drogę (gdym jeszcze był suchy, to wcale nie o najprostszej myślałem...). W hotelowym barze dowiedziałem się wszystko com chciał, napiłem i trochę odsapnąłem, a ponadto zobaczyłem po raz pierwszy Bacę, czyli szefa Kapturka, choć jeszcze nie wiedziałem wtedy że to on ;)
Ruszyłem dalej szosą (tzw. Wielką pętlą bieszczadzką) w kierunku na Ustrzyki Górne. Niedługo potem o dziwo, jakiś samochód sam się zatrzymał i zaproponowano mi podwiezienie. Tak dotarłem do stóp Małej Rawki, skąd już prostym podejściem, szlakiem zielonym doszedłem do samej Bacówki (jej!), do samego kominka (ach!), do samego Kapturka (och!) :) Tam już oficjalnie poznałem Bacę, swoją drogą niezwykłego człowieka, i innych pracowników stałych i sezonowych, oraz zwierzaki - psa i dwa koty. Dostałem miejscóweczkę do spania, ciepły posiłek oraz dawkę muzyki łagodzącej obyczaje ;) Zadomowiłem się też, wiadomo, przy kominku :)
Aczkolwiek warto wspomnieć moje osłupienie gdy wygramoliwszy się z namiotu zobaczyłem za ogrodzeniem pustego wczoraj pola, wielkie stado owiec :) Widać to wejście koło mnie to było jakimś zapasowym, owce były spędzany skądinąd.
Cały mokry i zziębnięty dowlókł się Wilk do przystanku autobusowego, na którym tradycyjnie rozkład był zniszczony, aczkolwiek zachował się skrawek z numerem telefonu. O dziwo, cała ta przygoda, nie spowodowała choroby u Wilka, za to komórka się przeziębiła, i po każdym włączeniu działała przez maksymalnie kilka minut. Skutkiem czego, dzwoniłem na informację, z 5 czy 6 razy, a wyglądało to mniej więcej tak:
- Dzień Dobry, chciałbym się dowiedzieć o której będzie najbliższy autobus z Kal... halo? halo! (spojrzenie na wyświetlacz, och... wyłączyła się)
- Dzień Dobry! ja przed chwilą dzwoniłem, mam słabą baterię, zaraz mnie rozłączy... halo?
- Dzień Dobry! tak, to ja, chodzi o bus z Kalnicy do Wetliny... halo?
- Dzień... Tak, to ja, już Pani szuka? to ja zaraz zadzwo... halo?
- Tak, tak... aha... dziękuję do widzenia!
Cała ta operacja doprowadziła niestety tylko do tego, że najbliższy autobus będzie za kilka godzin, więc w budce przystankowej tylko trochę przepakowałem rzeczy (które w miejscu noclegu na chybcika upychałem) z co poniektórych wykręcając sporo wody, i ruszyłem przed siebie opatulony ponczem z zielonym kapturkiem. Ambicje już mi oklapły całkiem, i tylko myślałem o tym żeby jak najszybciej znaleźć się w tej Bacówce gdzie czeka Kapturek, i gdzie na pewno jest kominek, i najlepiej żeby to było jeszcze dziś, więc bez sromoty wystawiałem łapę na każdy mijający mnie samochód, co jednak nie tak prędko przyniosło pożądany efekt. Ale przyniosło! Zabrał mnie sympatyczny pan, który ku przestrodze opowiedział mi jak to rzut beretem stąd, na takim nie wysokim wcale wzniesieniu, dwóch turystów kiedyś zamarzło w nocy... (z kierunku który wskazywał wynikało, że to tam gdzie bym nocował, gdybym nie zgubił szlaku...). No pięknie, pomyślałem sobie, to tym bardziej lepiej już w obecnym stanie nie nocować pod gołym niebem dzisiaj...
Dowiózł mnie do Baligrodu, pod sam przystanek autobusów, gdzie zdążyłem zrobić zakupy, i pojechałem autobusem do samej Wetliny już. Ostatni przystanek był prawie na końcu Wetliny, ale tak szybko nie ruszyłem, bo gapa zostawiłem jedną rzecz w autobusie, i musiałem się wrócić i jeszcze poczekać, aż kierowca wróci ze sklepu. Minąłem budynek Straży Granicznej, i wkrótce doszedłem do Hotel Górskiego, o którym jeszcze w domu się wywiedziałem, że jest jakoś skoligacony z Bacówką do której zdążam, więc gdzież najlepiej zapytać o najprostszą drogę (gdym jeszcze był suchy, to wcale nie o najprostszej myślałem...). W hotelowym barze dowiedziałem się wszystko com chciał, napiłem i trochę odsapnąłem, a ponadto zobaczyłem po raz pierwszy Bacę, czyli szefa Kapturka, choć jeszcze nie wiedziałem wtedy że to on ;)
Ruszyłem dalej szosą (tzw. Wielką pętlą bieszczadzką) w kierunku na Ustrzyki Górne. Niedługo potem o dziwo, jakiś samochód sam się zatrzymał i zaproponowano mi podwiezienie. Tak dotarłem do stóp Małej Rawki, skąd już prostym podejściem, szlakiem zielonym doszedłem do samej Bacówki (jej!), do samego kominka (ach!), do samego Kapturka (och!) :) Tam już oficjalnie poznałem Bacę, swoją drogą niezwykłego człowieka, i innych pracowników stałych i sezonowych, oraz zwierzaki - psa i dwa koty. Dostałem miejscóweczkę do spania, ciepły posiłek oraz dawkę muzyki łagodzącej obyczaje ;) Zadomowiłem się też, wiadomo, przy kominku :)
Kolejny zaś dzień upłynął na żmudnym zdobywaniu Małej i Wielkiej Rawki, przy czym paradoksalnie ta pierwsza stanowi wyzwanie, o dość stromym podejściu, a ta druga to tylko łagodne podejście z jednego szczytu na drugi. Stąd też wykwitł w głowie Wilka pomysł na opracowanie masażu kończyny dolnej (poszerzających i tak już - nieskromnie pisząc - bogatą ofertę wilczych usług), nawiązującego tak w nazwie jak i w wykonaniu, do podejść na te dwa szczyty (szczegółów nie zdradzę, ale zapraszam do wypróbowania;). Z resztą Bieszczady okazały się jakoś szczególnie na mą wyobraźnie działać, bo powstały tam koncepcje jeszcze dwu innych masażu, jednego o nazwie "Róża Połonin", i drugiego, przećwiczonego nawet na miejscu - masażu dłoni i przedramienia, nawiązującego do przebudzenia kwiatu. Nie zabrakło też powstałego natchnień poetyckich, a konkretnie tekstu piosenki.
_Zobacz więcej zdjęć z tej Wyprawy:
Pokaż BIESZCZADY 2011 na większej mapie