W Dziwnowie mogłem kiedyś, w dziecięctwie, być. Nie jestem pewien, a już na pewno nic nie pamiętałem, więc zobaczyć koniecznie choć trochę chciałem. A że miało to już być niedaleko od Dziwnówka, to poszedłem drogą wzdłuż Zatoki Wrzosowskiej (jest to zatoczka rzeczna, nie morska), ale też i nie bez znaczenia był tu fakt, że gdyby jednak chłopacy zdecydowali się do tego Dziwnowa na rowerach pojechać, to na drodze miałbym znacznie większą szansę ich jeszcze spotkać niż na plaży ;) I rzeczywiście, spotkałem ich, ale dopiero w samym Dziwnowie, i akurat pech chciał, że na moim pierwszym postoju, kiedy sobie usiadłem na ławce koło kościoła, więc tylko zobaczyłem jak mignęli rowerami na szosie. Aczkolwiek zauważyli mnie i z daleka się przywitali, ale pomknęli dalej, w mniej lub bardziej siną – dal. Trochę muszę przyznać zaskoczyli mnie tym kontrastem, po wczorajszej wylewności, dziś nadal z sympatią ale z dystansem. No nic, ruszyłem i ja dalej. Jeśli chodzi o samo miasto, to urzekła mnie ta część przed mostem, na który skręcając po raz ostatni zobaczyłem twardo pedałujących znajomków. Most mnie zaskoczył. Wiedziałem tylko, że w Dziwnowie jest most zwodzony, który sobie zawsze wyobrażałem, nie wiedzieć czemu, jako dwyskrzydłowy. Tymczasem wchodząc na ten, pomyślałem tak: „o rety, rety, zlikwidowali most zwodzony?!” - w czym to jeszcze utwierdziło mnie to, że akurat jakieś prace były na nim prowadzone. Zacząłem też się rozglądać, czy nie ma tam innego, bo może jestem na jakimś pomniejszym, co samo w sobie, było głupim pomysłem, bo czyż nie był by bezsensowny most „otwierany” w miejscowości, w którym niedaleko byłby most stały? Po cóż otwierać, skoro i tak dalej by się utknęło… A tymczasem niespodzianka! :) Nie jest on skonstruowany tak, że podnoszą się równo na środku rozdzielone dwie części mostu (w takowych jak wiecie są po obu stronach te konstrukcje, które linami je unoszą), tylko na początku lewobrzeżnej części jest fragment mostu który może być podnoszony, a większa część mostu jest stała. Innymi słowy, statek płynący środkiem rzeki musi skręcić ku lewemu brzegowi, tam przepłynąć przez dość wąski jak na oko laika odcinek pod mostem, by potem znów do środka wyrównać. Bardzo to interesujące!
(najlepiej to widać na GoogleMaps, gdzie szerokość podnoszonej części, wyznaczają takie rozszerzenia do podpór, które jak mniemam ułatwiają wcelowanie jednostkom pływającym, więc idealnie tam widać, jak niewielka część tego mostu jest zwodzona… dobrze, że idąc przez most się nie modliłem, bo bym pewnie w roztargnieniu powiedział „…i nie zwódź nas na pokuszenie…”:)
Niedaleko za mostem skręciłem na drogę wiodącą ku morzu, przy której natknąłem się na małą polankę nad brzegiem jeziora, z altanką turystyczną, w której sobie dokonałem konsumpcji :) A jeziorko robiło piękne wrażenie, a dodatkowo przeczytałem o tym miejscu, iż to unikatowe siedlisko ptactwa, i takie ciekawe miejsce, o tyle, że jeziorko to o nazwie Martwa Dziwna (lub wg innych źródeł Jezioro Martwe), powstało w sposób sztuczny, a jest to dawne ujście tej cieśniny do morza, z jednej strony zasypane przez ludzi (tam gdzie powstało szybsze i wygodniejsze ujście portowe), a z drugiej podejrzewam, że natura je zasklepiła plażą jak tylko zanikł prąd rzeczny. Wiedziony, czy też może zwiedziony (zwodzony?;) ciekawością, zamiast wyjść tam na plażę, skręciłem w leśną ścieżynę biegnącą wzdłuż tej Martwej Dziwny, a i dalej tak mi się przyjemnie szło przez ten wrześniowy las, pełen babiego lata (to, jeśli mam być szczery, akurat najmniej uroczy element przyrody, zwłaszcza jak sobie pająki uwidzą za ulubioną wysokość tę, gdzie Wilk zwykle ma mordkę ;) i lśniących w słońcu pajęczyn. W tej części jeszcze nadwodnej, z obiecanych „unikatów” ornitologicznych to wypatrzyłem (nie że tylko usłyszałem;) jeno dzięcioła, ale był dość wysoko, i głowy nie dam, czy był to dzięcioł mały, średni czy może nawet niewyrośnięty duży-młody ;) (może ktoś lepszy pozna go na zdjęciach). I tak to lasem dobrnąłem do opłotków Międzywodzia, gdziem na ławeczce wrzucił co nieco na ząb (odchudzając wciąż niesioną wałówę od księdza z Dziwnówka), a następnie nawiedził kościół Wniebowzięcia NMP, któren zapadł mi w pamięci krzyżem przyozdobionym różami, oraz dwoma wielkimi witrażami wyobrażającymi postacie naszych dwóch błogosławionych – Jerzego Popiełuszkę i Jana Pawła II. Za kościołem, kawałek przez lasek, taki niemal „miejski”, i oto znowu plaża, słońce, morze :)
Niewiele już stamtąd dalej, mniej więcej na wysokości początku Jeziora Koprowo, zobaczyłem tak wyczekiwane oznaczenie granicy Wolińskiego Parku Narodowego (to już tak blisko domu!). Tam też ujrzałem maszerującego żwawo z naprzeciwka piechura z plecakiem, którego zagadałem o cel wędrówki. Okazuje się, że trasę obrał sobie podobną do mojej, jeno w drugą stronę (i choć wiem już że nie udało mu się jej pokonać – o czym powiadomił mnie mejlem jakiś czas później – to i tak jestem pod wielkim wrażeniem, bo wiem że to nie słabość go zatrzymała – wyobraźcie sobie, że ja zamierzałem „ambitnie” tego dnia dojść do Międzyzdrojów, a już kiepsko się czułem, a tymczasem on wyruszył w trasę ze Świnoujścia rano… tego dnia! A zamierzał dojść dalej niż skąd ja tego dnia wyruszyłem… i to z wielkim plecakiem, idąc lekko, szybko, jakby był na zwykłej przechadzce! Szkoda, że inne czynniki go powstrzymały, ale z taką kondycją, to nie wątpię że następnym razem, lepiej się przygotowawszy logistycznie, machnie tę traskę „z zamkniętymi oczami” (choć na takim szlaku, to lepiej cały czas patrzeć, bo i jest na co!:)
Teraz już wkroczyłem w krainę klifów, która jednak przywitała mnie ponuro, deszczowymi chmurami, które nie tylko oblicze miały groźne, ale i nie próżnowały. Więc kiedy doszedłem do międzyklifowego „spłaszczenia” z przejściem do Wisełki, postanowiłem nie ryzykować i wejść w las, nim drobny deszczyk przerodzi się w oberwanie chmury, akurat jak będę szedł wzdłuż tego największego klifu, gdzie nigdzie nie będzie szansy się schować. Z pełną świadomością, że sporawo nadkładam drogi, no ale widać było mi przeznaczone, właśnie dziś zrobić tej najdłuższy odcinek całej Wyprawy. Jeszcze sobie na dokładkę w Wisełce nadłożyłem więcej niż ustawa przewiduje, bo nie trafiłem w dobre przejście z lasu, i zasadniczo musiałem obejść całą wioskę bokiem (czyli cofnąć się), przez zagrodę chyba opuszczonego domostwa… aż do asfaltówki, którą już dotarłem do Międzyzdrojów, aczkolwiek żadną miarą nie pasowałoby tu stwierdzenie że „prosto do…” – bo byłoż to tyle żmudne dreptanie, co i szosa kręta… a jak sobie raz chciałem ułatwić, i i przejść lasem na przestrzał między kolejnymi wirażami, to był to najgłupszy z pomysłów, bo chaszcze tam były takie że może sobie parędziesiąt metrów ująłem, ale za to naście minut dodałem… Krętość drogi zmuszała mnie również do schodzenia w rów (pobocza tam niestety albo nie ma, albo jest bardzo wąskie) za każdym razem jak jechał samochód, a „najciekawiej” się zrobiło po zapadnięciu zmroku. Najgorsze (choć to wszak dobre;) było to, że wcale tam nie padało, więc być może niepotrzebnie schodziłem z plaży… chyba że jakoś wodę do wody ciągnęło, i tylko nad morzem lało… tego się już nie dowiem. Ale dodam, że jeśli chodzi o uroki tamtego odcinka, to nic nie straciłem, bo będąc nastolatkiem, przeszedłem ten odcinek ze Świnoujścia do Grodna II (nie tyle miejscowość co ośrodek wypoczynkowy, między Międzyzdrojami;) a Wisełką), skąd wracałem wtedy autobusem, z przystanku który teraz mijałem na drodze, a nawet na nim odpoczywałem.
Niemal już przed samymi Międzyzdrojami, droga biegnie między Lisim a… Wilczym (!) Parowem :) Ale to musi być nazwa z dawien dawna, bo odkąd pamiętam, to nie słyszałem o braciach wilkach na tym terenie. Międzyzdroje zaskoczyły mnie po dwakroć. Najpierw sam winny byłem sobie zamieszania, bo mi się wydawał że wyjdę w innym ich miejscu, ale gdy już w tym się połapałem to całkiem mnie rozbroiło totalne przebudowanie centrum. Anihilowano taki centralny placyk, na którym co by nie rzec, zarobiłem swoje pierwsze pieniądze! Jako pomagier w sezonowym kiosku należącym do znajomych mojej Mamy. Jedno popołudnie uczciwej pracy :) ale to i tak dużo, bo miałem wtedy nie więcej niż 10 lat. A tam teraz kamieniczki pobudowali, sklepy, kawiarnie, szok! A kawałek dalej, gdzie nie było nic, z kolei dwa hipermarkety, i centrum handlowe. Dobrze, że to jednak powierzchniowo nadal nieduża miejscowość, bo mimo początkowej dezorientacji szybko przebiłem się przez te nowości, i wreszcie zobaczyłem coś wyglądającego znajomo. Upewniłem się jeszcze telefonicznie co do adresu Cioci Róży, i mając nadzieję, że akurat jest w domu, i że mnie rozpozna, ruszyłem do miejsca w którym jako dziecko spędziłem niejedno radosne popołudnie :)
Po pierwszym zaskoczeniu (z racji też ciemności na podwórzu) – radosne powitania :) Zaraz też Ciocia zaproponowała bym skorzystał z prysznicu, spod którego jak wyszedłem to pyszną kolację dostałem, i przyszła też przywitać się ze mną córka Cioci, która mieszka w tym samym domu, ale ma oddzielne wejście. Z resztą, właśnie jakem dzieckiem będąc tam bywał, to był to taki mały parterowy domek, a jak córka Cioci wyszła za mąż, to rozbudowali ten dom, na trzy piętra w zwyż, licząc ze strychem. I ogród taki inny... słowem - z tym jednym domem doznałem takiego zaskoczenia jak z całymi Międzyzdrojami, tyle zmian! Tylko serdeczność jaka w nim mnie spotkała – niezmienna! Nie tylko mogłem przenocować, i jeden dzień przed dalsza podróżą odpocząć, ale i dostałem do dyspozycji pokój z oddzielnym wejściem, który w sezonie służy letnikom. O, a jeszcze poznałem kolejnego na tej trasie kociaka, kotkę konkretnie, o imieniu Zuzia. Bardzośmy się od razu zakumplowali :)
Zasłużony sen, w niezasłużenie królewskich warunkach!
Niestety nie udał mi się jeden plan w Międzyzdrojach. Otóż, Roku Pańskiego 1965, 22. lipca w centralnym parku Międzyzdrojów, zginął pod drzewem, rażony piorunem swak (czyli brat siostry) mojej babki. Mając lat zaledwie 43 (w podobnym wieku zmarł mój ojciec), opuścił ten padół ostawiając w bolączce rozpaczy swą żonę i 7-letniego synka (jak to z historią, lubi się powtarzać, bo po moim ojcu też w podobnym wieku pół-sierota została…). I tam też, w tym parku, to drzewo wciąż stoi, nie powiem że „przeklęte”, bo to przecież nie drzewa wina, ani nie pioruna, a i w tej tragedii strasznej można się szczęścia dopatrzyć, bo jak mi to Babcia opowiadała, była tam i ona i Dziadek, i jej siostra z mężem i synem, więc osób 5 jak nie więcej, a zginęła tylko (aż!) jedna… Bardzo chciałem do archiwum rodzinnego zrobić zdjęcie, tego drzewa, a w przyszłości, pomyśleć jakoś o upamiętnieniu tego miejsca, a tu trudność się pojawiła… otóż, pamiętam doskonale jak mi ktoś z rodziny pokazywał które to drzewo, i ten ślad po piorunie, na którym już nigdy kora nie odrosła… tymczasem obraz w głowie przez lata zmatowiał, zatarł się, i choć to maleńki park, to nie mogłem się zdecydować które to drzewo, a chyba jakaś choroba dopadła drzewostan tamtejszy bo na niejednym znalazłem dziwne ślady na korze, co ostatecznie pogrążyło moje poszukiwania. I pozostaję na razie w niewiedzy…
Pozwolę sobie jednak z tych historii rodzinnych opowiedzieć taki smętno-piękny finał tej tragedii, w którym spoczywa głęboka moc symbolu. Ów Wujek Fred został pochowany w rodzinnym Poznaniu, gdzie jak głosi przekaz, podczas uroczystości pogrzebowych, jego syn, zatknął na świeżo zasypanym nagrobku, suchą gałązkę, którą gdzieś po drodze znalazł, z której później wyrósł niezwykły krzew, czy wręcz skarlałe drzewko (na co wskazywałoby liście)…
Za to odkryłem miejsce, której jakoś umknęło dorastającemu chłopcu – piękną kaplicę Stella Matutina pozostającą pod opieką Sióstr Boromeuszek pw. Matki Boskiej Uzdrowicielki Chorych. O dziwo, także po raz pierwszy, byłem w tamtejszym kościele pw. Św. Piotra Apostoła. Najpierw za dnia zwiedzając (zwracam szczególną uwagę na dojścia
– jedno ciekawymi schodami z ulicy, drugie, pod kamienną arkadą wprost z… lasu:), kilka dni później zaś wieczorem na Mszy w towarzystwie wnuka Cioci Róży, któren jak się po jakimś czasie dowiedziałem, wstąpił niedawno w progi Wyższego Seminarium Duchownego w Szczecinie. Więc i takie nieświadome akcenty Boże mnie na tej drodze spotykały… A przyznać muszę, że takie wrażenie pozytywne, jakiejś wewnętrznej powagi, wyciszenia i zrozumienia w tym młodzieńcu zobaczyłem. Ale że to „święty spokój”, ten od Ducha Świętego, to nie pomyślałem rozmawiając z nim wtedy. A dodam jeszcze, że wróciwszy do Warszawy, wkrótce się dowiedziałem o tym, że jedna ze znajomych też podjęła trud powołania. Oby odnaleźli swoje szczęście! (a ze wszystkim ludzi których znam, nawet ci najszczęśliwsi spośród świeckich, mogą uchodzić za malkontentów wobec tych którzy zostali prawdziwie powołani, i którzy żyją codzienną radością tej szczególnej służby Bogu).
Do tej pory: 507,14 km
Pozdrowienia: dla mężnego piechura Jerzego z Lubonia, dla Cioci Róży, Małgosi, pana Janka, Kacpra i Zuzi!
Nocleg: u Cioci Róży w Międzyzdrojach
| TRASA: Dziwnówek --- Dziwnów (kościół pw. św. Józefa, most zwodzony, ujście Dziwny, Martwa Dziwna) --- Międzywodzie (kościół pw. Wniebowzięcia NMP) --- Woliński Park Narodowy --- Wisełka --- Międzyzdroje |