Ponieważ jak już wiecie Białogóra jest nieco w głębi lądu, to najpierw wkroczyłem na czerwony szlak, by do morza dotrzeć. U brzegu już będąc, wkrótce trafiłem na ujście rzeczki tak małej, że na mej mapie nieoznaczonej, którą przekroczyć można było po desce na plaży przerzuconej. Spotkań szczególnych nie było, w jednej z przerw zrobiłem sobie kolejną sesję autoportretową :-) Potem kolejne ujście rzeczki (i kolejne deseczki). Na wysokości Lubiatowa zaś ujrzałem niecodzienny i zaskakujący widok - pordzewiały słup elektryczny na samym brzegu, prowadzący kabel do morza z ostrzeżeniem by się nie kąpać w pobliżu... Na pustkowiu? A skądże! Po środku kąpieliska... Kolejna ciekawostka to stoiska pamiątkarsko-zabawkowe na samej plaży! Tegom nie widział jeszcze nigdy! I to nie jakieś małe przenośne, tylko porządne, zadaszone, zresztą zobaczycie na zdjęciach. A i mnie, co rzadkość, coś zachwyciło na nich - bajeranckie ręczniki z wzorem całego wybrzeża! Wilk chce taki ręcznik! Zwłaszcza jeśli dojdzie do końca :-) Ale nawet nie pytałem o cenę, ani mi myśleć o takich zbytkach, ani to dźwigać ;-)
No a parę kilometrów dalej... cóż, kolejny piękny zachód słońca, i znów wcześniej niż się go spodziewałem ;-) I zaraz po zachodzie piękny widok, trzech jeźdźców płci pięknej na koniach jadących brzegiem, a mnie wymijających brodząc w morzu po pęciny.
Wcale nie planowałem dojść do Łeby. Miałem nadzieję przed zachodem dojść do latarni morskiej Stilo, którą można za dnia zwiedzać. A tu pikuś... A i tak próbowałem po ciemku znaleźć zejście w jej stronę, by chociaż tam szukać gdzieś noclegu. Ale w ciemnościach lasu tradycyjnie nie mogłem znaleźć właściwej ścieżki, za to nad morzem usłyszałem ludzkie głosy. Zszedłem zatem tam ponownie i... rzucił się na mnie pies (na jego szczęście, nie było jak u Kaczmarskiego ;-) "...ten co na mnie rzucił się / niewiele szczęścia miał / bo prosto wypadł mi na kły / i krew trysnęła z rany...", a i był na tyle uprzejmy, że dziabnął ostrzegawczo niczego mi w rękawie nie prując;) zaraz też właściciele go uspokoili, wyjaśnili mi gdzie jestem i ogólnie się miło rozmawiało :-) Wzięli nawet wizytówkę i obiecali zajrzeć na bloga po powrocie z wakacji. Dzięki nim się dowiedziałem, że dziwna bryła wystająca tamże z wody, to ów dawny "buczek" mgielny (o którym wiedziałem z mapy, ale nie miałem pojęcia czego wypatrywać), a światła które widać w oddali, to już Łeba, choć jest dalej niż się wydaje... ale mówię im: a niech to, spróbuję! Pójdę do Łeby! To jeszcze podpowiedzieli, że mniej więcej w 1/3 drogi będą dość blisko brzegu wystawać dwa maszty zatopionego tam niegdyś statku. Ale mrok nastał szybko i żadne maszty mi drogi nie wskazywały, tylko te światła, do których zbliżałem się całą wieczność. A na pierwszym miejscu na odpoczynek, które wybrałem bez żadnych dodatkowych względów poza bólem nóg, klapnąłem na piach, wbiłem wzrok w morze jeno słabym światłem Luny omiatanym, patrzę i patrzę, a tam jakieś ciemne kształty jakby włócznie Neptuna w niebo się wbijają. Łba nie dam - ale jestem prawie pewien, że przystanąłem dokładnie naprzeciw tego wraku :-) Chciałem nawet zdjęcie zrobić, ale oczywiście nic nie widać. Za to przypadkiem wyszedł taki efekt, że wygląda jakbym na Księżycu wylądował.
Tym razem Imperator zaczął miotać błyskawice przede mną, więc uciekać nie było gdzie. Trzeba było iść, z nadzieją, że owa burza pozostanie na morzu, a musiała być daleko, bo nawet grzmoty nie docierały. Inny zaś dźwięk - mega-głośnego koncertu w Łebie docierał od wielu kilometrów, ciągle dając złudną nadzieję, że to już blisko... zaś kiedy już było rzeczywiście dość blisko, to piękny widok ujrzały me ślepia - gdy nad łebskim nocnym niebem, do gwiazd dołączały dziesiątki ogników z wolna się unoszących, co jak się domyśliłem, obserwując, że jest tu wszędzie na Pomorzu taka moda na nie, iż to lampiony.
Gdy już w męce dotarłem do Łeby, co by nie kluczyć po niej bez sensu, zadzwoniłem do MacGregora z Radia Crazy-hits, który z pomocą mapy Google poprowadził mnie do celu, i po niemiłych perypetiach na peryferiach udało się, mimo godziny 23-ej, znaleźć kwaterę, w której się ulitowali, ze 40 na 30 zł cenę opuszczając. Dodam tylko, że w drodze przez Łebę mijałem końcówkę zlotu motocyklistów, i to zapewne ich imprezę słyszałem na plaży.
Dzień i noc dzisiejszą, najdłuższy jak dotąd odcinek, poświęcam w sposób szczególny Arturowi Kamieńskiemu, dla którego między innymi idę. Tak chciałbym, żebyśmy mogli z Arturem kiedyś razem ruszyć w jakąś trasę, pomagając komuś innemu... Zauważyłem niestety, rozmawiając z niektórymi osobami, które nawet czytają czasem mego bloga, że mimo to na tyle wybiórczo czytają inne informacje, że nie wiedzą o akcji pomocy dla Artura. Dlatego jeszcze przy tej okazji dodatkowo o tym przypominam. Nawet jeśli ktoś chciałby mnie w trasie wspomóc, a może niewiele pieniążków przeznaczyć, to bardzo proszę by wpierw wpłacić coś dla Artura, a potem ewentualnie pomyśleć o Wilku. Wilk, jak Bóg będzie rad, to spotka tylu dobrych ludzi, ilu trzeba. A jak nie spotka, jak zbraknie pieniędzy prędzej niż sił, to przerwie i dokończy inny razem. Powiedzmy, że to ostateczność, której chciałbym uniknąć, ale piszę o tym byście rozumieli, że ja mam przed sobą różne perspektywy i nie ścigam się z Kronosem, a Artur - tak. Czas jest kluczowy. Jeśli ma nie stracić szansy na odzyskanie władzy w nogach, to trzeba go wspierać teraz, tu nie ma co odłożyć na potem. Więc jeszcze raz proszę - wspierajcie przede wszystkim Artura, a Wilka - ewentualnie potem. A jak ktoś ma jeno wdowi grosz - to tylko Arturowi, dobrze?
Kto pierwszy da tłumaczenie w komentarzu? ;-)
Bilans dnia: 29,7 km
Do tej pory: 182,78 km
Średnia prędkość: ok. 3 km/h
Pozdrowienia: dla sympatycznych nocnych plażowiczów z południa Polski oraz dla Grzesia, Pati i wszystkich słuchaczy Radia Crazy-hits!
Nocleg: kwatera prywatna w Łebie
Pokaż Wilcze Włóczęgi - polskie WYBRŻEŻE cz.I (2012) - szczegółowa na większej mapie