Ten dzień to już czysta formalność, więc i czysta przyjemność. Nie można nie dojść, tam gdzie się już w zasadzie jest... Na okoliczność opisanej już wczoraj„nadkładki” drogi, budzę się w psychicznym komforcie, na wyspie docelowej, przepięknej wyspie Uznam. Zaraz też po odświeżeniu się, pierwsze kroki kieruję na zaplanowane spotkanie z Zastępcą Komendanta Pomorskiego Batalionu SG – kmdr por. SG Zbigniewem Banczerowskim, który przyjął mnie w swym gabinecie. Bardzo ciekawie opowiedział mi o tym czym taki batalion jest (w odróżnieniu od placówek SG), że są dwa takowe, a wcześniej było trzy, i skąd historycznie się te jednostki wzięły, i jakie prowadzą działania, z jakim sprzętem. Potem miałem możliwość obejrzenia takiego centrum dowodzenia (jakby to laik ujął...) oraz sali „pamięci” w drugim budynku. Na koniec zaś zapowiedziana niespodzianka, ale jaka! Jeden z oficerów zabrał mnie samochodem do portu, na nadbrzeże podległe SG, gdzie czekał już kapitan z załogą jednej z jednostek pływających, łodzi patrolowej. Tego samego typu łódź miałem już możliwość zwiedzić w Łebie, a teraz jeszcze lepiej – zostałem zaproszony na pokład i wypłynęliśmy na krótki rejs po porcie oraz kawałek za „głowy”, czyli w otwarte morze (poza wejście do portu). A zdradzę Wam, że od kilku już lat marzy mi się (wciąż nie mogę uzbierać na to pieniędzy, a do tego niemal co roku podnoszą koszta...) zrobienie patentu sternika motorowodnego. Staram się do marzeń docierać krok po kroku, więc nie łamię sobie na razie głowy nad tym, gdzie i za co, będę mógł popływać choćby najmniejszą motoróweczką, ale dziś! Dziś, dzięki uprzejmości kapitana, zasiadłem na parę chwil za sterami prawdziwego cudeńka, o którym nawet nie marzyłem! Co za zwrotność, proszę państwa! Można praktycznie niemal w miejscu się obracać, dzięki temu że jednostki te nie są napędzane śrubą, ale dyszami, które mając szerokie pole manewru nadają taką niebywałą zwrotność. Lubię pobrykać na rowerze, quadami też się trochę zaraziłem, i „za kółkiem” lubię sobie usiąść. Ale za sterami łodzi (które w tym przypadku też akurat są kółkiem...;) – na dzień dzisiejszy – czuję się najradośniej (jeśli chodzi o pojazdy:) No ale czego się spodziewać po wilku... „morskim”!
(a w każdym razie nadmorskim...).
Z ciekawostek to wypływając z portu minęliśmy się z fregatą rakietową Marynarki Wojennej ORP "Gen. T. Kościuszko" (numer burtowy 273), a wracając... nie przyglądałem się z kim się mijamy, tak byłem skupiony na swym pierwszym w życiu wprowadzaniu łodzi do portu :) Cała załoga była bardzo sympatyczna, i chętnie mi wszystko objaśniali, a do tego kapitan okazał się podobnym do mnie pasjonatem różnorakich wędrówek i eskapad, powymienialiśmy uwagi na temat różnych naszych planów, kto wie... może kiedyś nawet gdzieś razem się wybierzemy :-)
Zaraz za szkołą wieżowiec ze sklepami na dole, gdzie tak często jako dziecko robiłem zakupy, tam też była pierwsza w Świnoujściu wypożyczalnia kaset wideo. Szaleństwo! A kto teraz to wspomina... W tejże to wypożyczalni z resztą dokonało się moje pierwsze pozytywno-negatywne zderzenie ze światem wolnego rynku, i jego szybkiego w Polsce kolapsu... Jednego dnia, jako nastolatek (chyba jeszcze końcówka podstawówki to była) zebrałem się na śmiałość i wypożyczając filmy zapytałem, czy aby nie potrzebują pracownika. I tak oto zdobyłem swoją pierwszą posadę z prawdziwego zdarzenia, po czym straciłem ją po około tygodniu, bo wprowadzono jakieś tam przepisy, które to jak zwykle miały coś ulepszyć a wszystko zćwikliły... już sobie właściciel nie mógł zatrudnić kogo tam chciał, na jakich zasadach chciał, i tylem popracował co wilk napłakał..
Stamtąd już blisko do mego przedszkola (nr 5, skojarzenie z rzeźnią niesłuszne;) naprzeciwko którego z kolei piaszczysty placyk, który w czasach podstawówki służył mnie, moim kolegom, i wszystkim okolicznym dzieciakom za boisko do „nogi”. Zwykliśmy narzekać, na liche drewniane bramki (bez siatek, tylko takie trzy bale zbite), i kiepskie kosze i dziurawy asfalt zaraz tam obok, myśląc niekiedy jak to w przyszłości tu wszystko usprawnią. A tymczasem bramki poznikały, a boisko do kosza już wiele lat temu zamieniono na parking. Nie wszystko zmienia się na lepsze...
I dalej pod blok, w którym mieszkałem najdłużej, na Kościuszki 1. Po piaskownicy, w której swego czasu starsze chłopaki zrobili najprawdziwszą ziemiankę (do zabaw w partyzantów, które to były jednymi z najpopularniejszych tematów podwórkowych szaleństw tamtych dni), nie ma już śladu. Trawniki pozarastały, trzepaki i drabinki tak spowszedniały, że nawet nie jestem pewien czy je teraz widziałem czy nie... I wszystko takie ciche i puste... Albo niż demograficzny... albo cała ferajna, z maluchami włącznie, bawi się na wirtualnych podwórkach, w grach sieciowych, z „najprawdziwszymi” żołnierzami, karabinami, ziemiankami... czyżby prawdziwszymi od nas? Biegających z patykami jako „pepeszami”, rzucających piaskowe granaty, za mundur mając zdobyty Bóg wie gdzie pasek harcerski... ;) Nie oddałbym tych lat, za żadne gry! A jakbym mógł je przeżyć raz jeszcze to tylko jedno bym zmienił, bo wychowany na propagandowej sieczce w „Czterech pancernych” byłem na tyle zmanipulowany, że nawet nie to że godziłem się, wręcz chciałem odgrywać Ruska (sic!). Wiadomo, Niemcem nikt nigdy dobrowolnie nie chciał być, ale Polak czy Rusek niemal na jedno wychodziło, o zgrozo... takie to były czasy... czasem błogiej, a czasem przerażającej nieświadomości...
Dalej idę ulicą Konstytucji 3 Maja, do całkiem nowego i nieznanego mi ronda, przy moim parafialnym kościele, za którym, kolejne nowe rondo. Rozrondowali mi to miasto :) Ale rondo nie rondo, najważniejsze przetrwało – po pierwsze kościół pw. Chrystusa Króla, gdziem był chrzczony (wyjątkowo późno bo w wieku 3 lat), gdziem do Komunii pierwszej przystępował, i dary Ducha Świętego w sakramencie Bierzmowania otrzymał. I tu na nowo Boga odkrywał i poznawał w wieku nastoletnim. Tu kolana sobie szlifował, przychodząc czasem do pustego kościoła poklęczeć kilkadziesiąt minut (pamiętam, ach! że po 30 minutach traciłem niemal czucie w kolanach, i to był taki piękny moment, bo odchodził ból:) a teraz? Teraz to i 10 minut sprawia niemałą trudność... co ciekawe, to że przecież wtedy nie byłoby szans, żebym taki dystans jak teraz przeszedł,więc choć kościec ten sam, i cały układ ruchowy, to część podzespołów się rozwija, hartuje, ulepsza, inne jednak się powoli przeterminowują... i po drugie – niezmienny punkt krajobrazu w tym miejscu – smażalnia „Krewetka”. Najlepsze rybki w mieście! Nie mogłem sobie więc i teraz odmówić, choć ceny „słuszne” ;) ale też i pamiętam, że w dzieciństwie, też tylko od czasu do czasu można sobie było tu na rybkę pozwolić. Jak Mama nie mogła z pracy wrócić tak żeby obiad zrobić, i gdzieś na mieście musiałem, to częściej padało na kebaba (pierwszy w mieście był tuż pod moim blokiem:), hot-doga, czy też niemal obok „Krewetki” - bar z pasztecikami i barszczykiem (jakbym już w dzieciństwie miał upodobanie w sucharowatych grach słownych, to bym go pewnikiem przezywał bar-paszczykiem ;-)
Jak już mowa o pasztecikach, to zaraz za nimi – przychodnia, w której, oj, też niejedną godzinę życia młody wilczek spędził (oczywiście znacznie więcej w kolejkach do rejestracji, i potem kolejnych kolejkach pod gabinetem, niż na samym leczeniu..., ale to się akurat póki co nie zmieniło...). Za przychodnią odbijam z powrotem w lewo by dojść do LO Mieszka I-ego, vis-a-vis którego był internat, gdzie swego czasu pracowała moja Mama, więc i ja spędzałem w nim wiele czasu, ale to w takim wieku, że jeszcze nie bardzo kojarzyłem, co to i po co to, i w zasadzie do dziś nie wiem co za młodzież w nim mieszkała... dalej w prawo, w lewo, i już jestem na Wyspiańskiego, i po chwili stoję pod ponurym gmachem mojego liceum, tzw. „katolika”. Czemu ponurym? Nie dlatego że to neogotyk, bo uważam ten styl za bardzo pozytywny, ale Wilk w licealnych czasach, był snującym się smętem ;) a i historia budynku swoje robi, przed nami była tam bowiem kantyna radzieckich sałdatów stacjonujących w niedalekiej jednostce (a przed wojną, „za Niemca”, bodajże jakiś zakon żeński). Po „Ruskich” (bynajmniej pierogach) i namiastce kina które tu mieli, pozostały nam toporne, kinowe siedziska na korytarzach, czym znacząco się odróżnialiśmy na tle innych szkół... ;) Zapamiętany też został nasz parkiet, ale to chyba bardziej zasługa dziewczęcych hormonów, bo swego czasu wybuchł międzylicealny skandal, jak z „Mieszka” przyszła jakaś „dziołcha” do nas i zaczepiała naszą koleżankę, która na co dzień będąc niezwykle spokojną osobą, w taką furię jakąś wpadła, że zdzieliła oponentkę klepką od parkietu w twarz... ale spokojnie! Nie była aż tak zdeterminowana, żeby zrywać klepkę wprost z parkietu (niczym kostkę z bruku...), skorzystała jedynie ze składziku klepek jeszcze nie położonych (a może już zdartych...), w tym celu jednak musiała zbiec do piwnicy i wrócić, i gdyby była szlachcicem i obowiązywało prawo staropolskie, to mógłby przez to być problem z zakwalifikowaniem czynu do zbrodni „w afekcie”, ale to też i z kobietami nigdy nie wiadomo, czy to tak samo wolno sądzić... ;-)
W szkole jednak niestety, mimo dość wczesnej pory, nikogo z nauczycieli już nie zastałem, a żebym nie sądził że to święto jakieś czy inna laba, to mnie sekretarka uświadomiła, jak rzadko w tygodniu uczniowie mają zajęcia... skąd to tak, to nie mam bladego pojęcia, przecież nie przez skądinąd durnowate cięcia programowe, bo przecież przynajmniej w warszawskich liceach nie jest mniej zajęć w tygodniu niż za „moich” ;) czasów, a może nawet więcej doliczając mnogość oferty ponadprogramowej. Krótko zatem w szkole byłem, i zaraz ruszyłem do parku, który znajduje się na tyłach szkoły, aczkolwiek „cywilizowane” dojście do niego jest z innej „mańki”. Przy wejściu owym z resztą jako berbeć często bywałem, odwiedzając z mamą jej koleżankę - „Ciocię Basię”. Przez park doszedłem do biblioteki, którą z tamtych czasów gdy służyła jeno książkami – wspominam znakomicie, ale już z Internetem mnie zawiodła, bo takie obostrzenia, że nawet e-maila nie można sobie sprawdzić. Nie to nie – ruszyłem dalej. W dół ulicą Piłsudskiego, co by się cofnąć do Centrum, po drodze mijając miejską halę sportową, na której miewaliśmy w liceum w-fy, skwerek koło „śruby” (fontanny zrobionej z okrętowej śruby), przy którym niegdyś podawano najlepszą pizzę jaką jadłem w życiu (wspominałem już o smakach dzieciństwa prawda?:) Dalej budynek poczty głównej w Świnoujściu, który jako maluch nawiedziałem częściej niż przez całe życie dorosłe. I to pewnie z latami przyszłymi, które jeszcze daj Boże przeżyję, i licząc wszystkie poczty świata. Takie czasy... listy wysyłamy przez komputer, płatności robimy przez komputer, ręcznie pisane kartki świąteczne zamieniamy na głupawe obrazki i animacje w Internecie, telefony mamy w kieszeniach... Zastanawiam się czy zazdrościć czy nie pokoleniom, które już tylko taki świat znają. Czy mam nad nimi jakąś przewagę,czy też raczej zbędny balast doświadczeń tracących jakiekolwiek znaczenie... Cóż, przynajmniej jeśli zdarzy się coś na miarę katastrofy elektrycznej w serialu „Revolution” (polecam:) to choć moje umiejętności strzelania z łuku, czy walki wręcz są marne (aczkolwiek trenowane), to przynajmniej ździebko lepiej bym zniósł brak tego wszystkiego co dziś wydaje się nieodzownym elementem naszej rzeczywistości. W końcu bądź co bądź, pamiętam nie tylko czasy bez Internetu, czasy gdy jedynymi komputerami były ZX Spektrum czy Commodore 64 (miałem, ha!) a nośnikami gier (bo czy w ogóle do czegoś innego się ich używało?;) były kasety magnetofonowe..., ale nawet pamiętam czasy różnych „stopni zasilania” gdy z powodu braku prądu w elektrowniach (sic!) co najmniej raz w miesiącu w wybranych dzielnicach miasta znikał prąd na kilka godzin... Takie były czasy! Ze wspominanego mieszkania na Kościuszki, sprzedam jeszcze wspomnienie telewizora (chyba "Unitra" ale głowy nie dam... za to pamiętam nazwę kolorowego – "Rubina" – należącego do Dziadków;), czarno-białego oczywiście, który miał tę cechę charakterystyczną (podobnież dość powszechną w owym czasie u telewizorów różnych marek), że czasem znikał obraz, i trzeba było wstać i podejść (no tak, ale samo w sobie to też niczym nadzwyczajnym wszak nie było pilotów jeszcze!), i huknąć go mocno pięścią w obudowę :-) A teraz? Te plazmowe czy ciekłokrystaliczne, są tak płaskie, że nawet nie bardzo byłoby gdzie grzmotnąć, pomijając to że pewnie raczej by się tym czynem je uszkodziło, niż naprawiło. Przypominają takich chuderlawych chłopców (oj, to jak ja, ech…), których strach z sympatią trzasnąć w plecy ;) Aczkolwiek o wiele rzadziej zdarza się im chorować... Z drugiej jednak strony (nadawcy a nie odbiorcy), znacznie częściej znika program na kablu, przynajmniej w telewizji kablowej, którą posiada moja Matula. Tyle że kiedyś nie było różnych nadawców, a pośredników nie było wcale, więc teraz trudno wszystkich do wora jednego wrzucać, ale przynajmniej w centralnej części prawobrzeżnej Warszawy, jak dotąd, której kablówki byśmy nie podłączyli to od kilku do kilkunastu razy w roku, a czasem i częściej, problemy, problemy, problemy... Z trzeciej już zaś strony, człowiek się szybko przyzwyczaja do luksusu, prawda? Nigdy nie słyszałem, żeby Mama, przy jakiejkolwiek okazji rozwodziła się nad tym jak to super mieć telewizję kolorową, czy potem mieć płaski, duży ekran na którym dobrze wszystko widać, czy jak to dobrze mieć lodówkę z taką to a taką funkcją. Albo pralkę. Albo odkurzacz. A tak dobrze pamiętam te wszystkie dziadowskie sprzęty... a przecież ona musi pamiętać, te jeszcze kiepściejsze, i te pierwsze nawet! Za to byle najmniejsza usterka, i od razu złość... znamy to prawda? Rzadko kto z nas jest wynalazcą, ale jak tylko coś nam się psuje, to gotowi jesteśmy na lincz tych co „tak kiepsko to zrobili” (oczywiście pomijam te różne tandety, podróby etc. w których rzeczywiście zależy to od jakości wykonania, a nie od braku inwencji jak dany wynalazek jeszcze usprawnić). I tyle w temacie poczty :)
Idę dalej – rozkopane centrum, coś znowu zmieniają... po drugiej stronie ulicy widzę kamienicę, w której mieścił się oddział MDK-u, gdzie przez wiele lat chodziłem na różne zajęcia – język niemiecki, ćwiczenia korekcyjne, młodzieżową sekcję tenisa stołowego. Z niemieckiego – nie pamiętam praktycznie nic (w sensie z lekcji, nauczyciela, innych uczniów... pamiętam tylko że byłym całkiem dobry, a dziś mogę wydukać kilka niezgrabnych zdań;), z „korektywy” - jedne jedyne zajęcia, podczas których robiłem jakieś ćwiczenie na plecach z zamkniętymi oczami, które otworzyłem w ostatniej chwili by uniknąć pająka, który z bardzo wysokiego sufitu zjeżdżał sobie na swej nitce akurat prosto mi na twarz :) A z „pingla” zapamiętałem też tylko jedne zajęcia, kiedy zrobiłem chyba najlepszą w swym życiu ścinę, taką „zwrotną”, czyli że przeciwnik (jeden z najlepszych w naszej sekcji) ścina na mnie tak „morderczo”, że nie podejrzewa nawet zdołania odebrania, a tymczasem, nie tylko przechwyciłem piłeczkę, ale i wyprowadziłem
druzgocący kontratak :-) Oto blaski i cienie (i pająki) mego dzieciństwa. Dziś pająki lubię i nie unikam ich, ale za to takie ściny już mi się nie zdarzają... A szkoda, szkoda, bo w ostatnich latach zdarza mi się grywać z tylko jednym przeciwnikiem, niezwykle sympatycznym Ogrem, zwanym... nie, nie Shrek, tylko Orzech :) I jakkolwiek na co dzień jest sympatyczny to za stołem rozgramia mnie okrutnie:) forów nie daje (i dobrze! Tego by jeszcze brakowało, żebym z litości wygrywał;), i kiedy mam już dość, to mogę ew. dać mu się rozbroić na korcie, gdzie też mnie powala... no ale taki przeciwnik, to trudny orzech do zgryzienia ;) z resztą gdzie wilk do ogra... żeby tak całą watahą... ;-)
Więc idę dalej, i tym razem, nie jakaś tam zmiana, nie jakieś tam prace, tylko już szok potężny. Już wystarczająco szokujące było kilka lat temu odkryć, że zamknięto ostatnie w mieście kino (za moich czasów, były 3 kina... + jeszcze to radzieckie, ale to myśmy-Polacy nigdy z niego nie korzystali), a teraz widzę, że wyburzono budynek po kinie. I to taki akurat w ciągu innych kamienic, więc wizualnie ścisłe centrum Świnoujścia wygląda jak uśmiechnięta (bo to piękne miasto jest:) facjata, z wybitym zębem na przedzie. Cóż, jeśli już kino nie mogło być, to mam nadzieję, że tę szczerbę szybko czymś
zabudują, i że nie będzie to pokraczna wstawka, jakie to niestety czasem się w Warszawie widuje. A w kinie tym... ach! Jakie seanse zapadły mi w pamięci? „Amadeusz” = około 3-godzinny wspaniały film o Mozarcie, który mimo jakichś 7 lat, które miałem chłonąłem nie bacząc na czas, jedynie pamiętam doskwierały niewygodne siedzenia i duchota. Na tym filmie byłem z Mamą, która już od łona zainfekowała mnie (chwała jej!) muzyką klasyczną. Również w towarzystwie Mamy, pamiętam „Przygody wesołego diabła” :) Jedyny zaś seans z Tatą (i jedno z nielicznych w ogóle wspomnień z nim) to „Wielka draka w chińskiej dzielnicy”... inny ważny film w tym przybytku, jako nastolatek – premiera „Listy Schindlera”, na który zabrał mnie Dziadziuś Marian, który będąc mniej więcej w tym wieku co ja wtedy, często chodził obok tego obozu, w drodze do domu. Nie zapomnę tego zaskoczenia i dumy, kiedy kierownik kina przed rozpoczęciem filmu wyszedł na salę (pełną z resztą po brzegi), i powiedział, ze jest wśród nas świadek tej historii, i przedstawił mojego Dziadka, który nieśmiało wstał i się ukłonił. I jeszcze z czasów studenckich, drugi rok, kiedy tylko gościnnie juz bywałem w Świnoujściu, w czasie wakacji spędzonych tu z moją pierwszą dziewczyną (ona – Warszawianka), byliśmy w tym kinie na „Matrixie”.
Przekroczywszy pokinowe pobojowisko, przeszedłem na ulicę Bohaterów Września, przy której w jednym z pawilonów kochany Wujek Tadzio miał sklep obuwniczy (do którego często po szkole zachodziłem, Wujcio po trosze tak zastąpił mi pustkę po ojcu w życiu, z resztą dobrze mojego Ojca pamiętał, a był jedynym w tym wieku krewnym w okolicy... no ale mógł kuzynosyna lubić nie lubić, pomagać nie pomagać, a był, pomagał, większość butów w tym czasie to przecież od niego, i koszul ile ładnych od niego dostałem, i na bilard mnie zabierał, i na jogę razem się zapisaliśmy, na wycieczki samochodem mnie brał, i do Poznania do rodziny i na targi pojechaliśmy... a i potem na studiach niejednokroć wsparł mnie bardzo poważnie; wspaniały człowiek!) Obok jego sklepiku, miał swój sklep i zakład zegarmistrzowski pan Janek, który terminował u mojego Dziadka, który co trzeba wspomnieć był wspaniałym zegarmistrzem, szkolonym między innymi w zakładach tak znakomitych producentów zegarków jak Certina czy Longines. Ten zawód też już powoli staje się płowym śladem przeszłości... (tymczasem polecam serial „Grimm”, gdzie jeden z głównych bohaterów, nie tylko jest zegarmistrzem, ale i wilkorem, czyli czymś w rodzaju wilkołaka:)
Dalej, zakład fotograficzny Ryfczyńskiego, w którym wywoływałem wszystkie swoje zdjęcia (ech, te czasu z kliszami w aparatach...;) dziś prowadzony bodajże przez jego syna. Nad ich zakładem mieścił się cech rzemiosł, do którego zdaje się i Dziadek należał. Przez pasaż (którego w moim dzieciństwie nie było) wróciłem do ulicy Armii Krajowej, przy której vis-a-vis Muzeum Rybołówstwa, jest sklep z galanterią skórzaną, prowadzony (to też interes rodzinny, po ojcu, jak pewnie wiele w takim mieście jak Świnoujście) przez mego licealnego kolegę z klasy – Patryka. I miałem to szczęście że go tam spotkałem i trochę pogawędziliśmy o starych i nowych czasach :) Nie był mą wizytą zaskoczony, bo juz spotkał dziś naszego wspólnego kolegę z klasy, który wspomniał mu o mej wyprawie, i że dziś właśnie będę na finiszu :)
Dalej, w stronę portu, mijam jedyny dawny Bar Mleczny, po prawej skwerek, takie miejsce które pierwsze się widziało wychodząc z promu, i już wtedy czuło się w pełni w domu. Ale też mam z tym miejscem jedno wspomnienie „graniczne”, że tak to nazwę. W zasadzie było to obok, na nabrzeżu, ale na tej wysokości. Swego czasu, jak zaczęto ograniczać ilość połączeń wodolotowych ze Szczecinem (ach! To dopiero były piękne podróże, czasem się jeździło do Szczecina pociągiem, ale zdecydowanie rejsy wodolotem, zwłaszcza z miejscówkami na przedzie, należały do najlepszych przeżyć podróżnych tego czasu), taki najstarszy wodolot wystawiono na brzeg, właśnie przy tym skwerku, i miano go przerobić na restaurację (czego zupełnie nie pamiętam czy doszło do skutku...). I razu pewnego szedłem z Mamą i kimś kto był u nas w odwiedzinach, a kogo odprowadzaliśmy na prom, obok tego miejsca, i słyszeliśmy że robotnicy siedzą na dachu tego wodolotu i coś tam zawzięcie piłują. Jak się okazało robili to piłą tarczową. Skąd ta pewność? Ano stąd, że pechowo im się ta tarcza jakoś odczepiła od piły, i jak to okrągła tarcza na wysokich obrotach, poleciała w wielkim pędzie w stronę, w którą piła była skierowana. Była to akurat strona z której nadchodziliśmy... Wprawdzie zobaczyłem tylko błysk iskier które poszły przy zderzeniu tarczy z chodnikiem (góra 10 cm przed moimi stopami) i po chwili usłyszałem plusk, gdy tarcza zakończyła swą prawie krwawą karierę w odmętach wód portowych, ale takich obrazów się nie zapomina :)
Z innych obrazów które na zawsze zapadają w pamięć, muszę wspomnieć ten który wisiał na ścianie pokoju fotograficznego przedsiębiorstwa mieszczącego się niemal po drugiej stronie ulicy w wyżej opisany miejscu. Nie pamiętam co to za firma, była, ważne było tylko to że pracował tam Wujek Tadzio (zanim założył sklep). Wujek znakomitym fotografem był. I miał tam do dyspozycji swoją pracownię i ciemnię, a ja niekiedy do niego wpadałem w odwiedziny. Wisiała tam wielka reprodukcja zdjęcia, czarno-białego, mocne zbliżenie na... coś. Było to coś czego nie mogłem rozpoznać, a Wujcio tajemniczo się uśmiechał, ale nie chciał powiedzieć co to jest. A byłem jeszcze tedy na tyle niewinnym małym chłopięciem, że nie przychodziło mi do głowy, że może to być coś, czego„nie powinienem wiedzieć”, bo to byłoby już dużą podpowiedzią, ja sobie wykoncypowałem, że to takie ujęcie artystyczne, jak to czasem z obrazami bywa, że trzeba dużej przemyślności, by odgadnąć co przedstawia, i dlatego Wujek nie chce mi psuć zabawy z odgadywaniem. Przyznam się szczerze (kto się domyśli co to było, po tym co mały wilczek „zobaczył”, ten ma prawo wybuchnąć gromkim śmiechem:) że na długi czas wbiłem się w przekonanie że to jest jakoś w post-procesie wygładzone (wszystkie te wystające gałązki) gniazdo remiza... (nie! Nie gniazdo strażackie ;P tylko takiego ptaka co się remiz zowie – jak ktoś nie wie jakie niesamowite gniazda buduje ta maleńka ptaszyna to niech sobie poszuka, i zaraz się może domyśli co było na zdjęciu...). Ale swoją drogą, nawet jak już będąc starszym zacząłem domyślać się co tam jest naprawdę, to nigdy nie miałem śmiałości zapytać Wujka, nie było też już okazji ponownie się obrazowi temu przyjrzeć, więc 100-procentowej pewności nie mam do dziś... (może powinienem kiedyś sam zrobić takie ujęcie i porównać z zapisem w pamięci mej łepetyny:)
Na tym osiedlu przy promach mieszkała też (teraz niestety nie wiem), moja wspaniała wychowawczyni z podstawówki, p. Jóśkowiak.
Dalej idę Wybrzeżem Władysława IV, aż do Kapitanatu Portu, i tam skręcam w Rogozińskiego, by dojść do szpitala, w którym w wieku 5 lat trafiłem z otwartym złamaniem dwóch kości przedramienia. Daruję Wam drastyczne opisy, bo akurat tego nie ma w moich wspomnieniach. Tak to sobie psychika z traumą poradziła, że zupełnie wykasowała wspomnienia tej otwartej rany, a jako że pozostałem cały czas przytomny, to przecież widzieć musiałem... Pamiętam za to salę operacyjną zanim mnie Pan Eter ogłuszył, pamiętam potem wizyty Mamy, Babci, Dziadka. :) Lepiej już ze wspomnieniami z drugiego świnoujskiego szpitala, co się mieści nad morzem, gdziem leżał z niedokwasotą żołądka, i co tu dużo mówić – biegania po szpitalnym linoleum ze zwisającą z nosa rurką sondy (sięgającą, jeśli ktoś nie wie, aż do żołądka) tak łatwo zapomnieć się nie da. Nie była to trauma, więc się nie wykasowało, za to było to niewygodnie, nieprzyjemnie, bolesne, a nawet trochę upokarzające, bo koledzy i koleżanki z oddziału, mogli sobie ten „sport” oglądać, aczkolwiek za kibicami tam nie tęskniłem. Ale były też wesołe „aspekta” tej hospitalizacji, jak na przykład młodsza parę lat koleżanka z sali, która na prawie wszystko i prawie do wszystkich odpowiadała - „Phi!” :D
Dalej wchodzę w Park Zdrojowy, do którego jako dziecko rzadko zaglądałem, bo to nie były „moje” okolice, natomiast już jako starszy, bardzo go polubiłem, zwłaszcza jego „dziką” część. Nie tę grzeczną z prostymi alejkami, ławeczkami, czy placykami zabaw, ale tę głębiej, z zarośniętymi i niedostępnymi fragmentami poniemieckich fortyfikacji, które kiedyś były częściowo zagospodarowane na jakieś magazyny, czy drobne warsztaty, a obecnie „odkurzono” i udostępniono do zwiedzania większe fragmenty w tym piękny tak z zewnątrz i jak i wewnątrz, a także z nazwy - Fort Anioła. W tymże też forcie treningi miewało świnoujskie bractwo rycerskie Zbrojna Gwardyja, które założyli moi serdeczni przyjaciele z liceum, z którymi w tamtych czasach, jeszcze nie przesiąkniętych tak duchem odtwarzania dawnych wieków w „realu", zwykliśmy w naszych głowach biegać w zbrojach i z mieczami, toporami, morgensternami, łukami i kuszami, dzidami i kosami i czym tam wyobraźnia pozwalała, po wyobrażonych polach bitew, miastach, siołach, lasach, bagnach i podziemiach, grając czy to w Warhammer Fantasy Role Play czy Dungeons&Dragons... To właśnie z resztą z tamtych czasów, i z tamtych gier pochodzi jedna z moich najwcześniejszych ksywek – Dulka.
I w tej właśnie „dzikiej” części Parku Zdrojowego, udało mi się przepięknie zpointować, te „dzikie” epizody tej Wyprawy. Po tych wszystkich niesnaskach, powarkiwaniach wzajemnych, wątróbkach wyżartych, i dreszczach przebiegniętych, doszliśmy do symbolicznego pojednania. Jest w sumie nawet już nieco znane Świnoujście z zamieszkiwania tu nie całkiem dzikich dzików... Pierwsze z nich pamiętam że pojawiły się w okolicach tej karsiborskiej przeprawy promowej, tam zawsze robiły się długie kolejki aut do promu, a po naszej stronie (uznamskiej), jest to na skraju sporego lasu, i tam zaczęły dziki z roku na rok, coraz śmielej wychodzić i żebrać u kierowców ;) Nie wiem kiedy i jak, ale w oddzielonym od tamtego lasu całym miastem Parku Zdrojowym, też dziki się pojawiły, i właśnie na taką kilku-dzikową rodzinkę natrafiłem. O tym, że jednak nie uchodzą one za całkiem swojskie świniaczki ;) świadczyć może fakt, że dziewczynka tam spacerująca, jak je zobaczyła to czmychnęła czem prędzej. A ja sobie akurat siedziałem na skraju sadzawki i kaczki fotografowałem, a że rzadziej się zdarzają na celowniku dziki, to się zaraz na nie przerzuciłem. Młode baraszkowały uciesznie, rodzice czuwali pilnie, przyjrzeli się mi, ale nie widząc zagrożenia, swobodnie minęli mnie w odległości kilku metrów.
Jeszcze tylko mijam wieżę sygnalizacyjną, która mnie zawsze w dzieciństwie fascynowała i intrygowała, bo Dziadek zwykł mnie czasem zabierać swoim „maluszkiem” (Fiat 126p, jakby ktoś już tak był młody żeby tego nie pamiętać;) do ostatniego wejścia na plażę, za parkingiem, i właśnie wchodziliśmy tak bokiem tę białą wieżę mijając. Otoczona wysokim ogrodzeniem, z takimi schodkami kręcącymi się wokół jej walcowatej podstawy. A właśnie dziś, wpływając rano do portu (jak to świetnie brzmi:) dowiedziałem, się jaka jest jej funkcja, przynajmniej jedna z nich. Mianowicie wraz z „Wiatrakiem” (to taki jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów Świnoujścia, oficjalnie się nazywa Stawa Młyny, i jak można się domyśleć wygląda jak wiatrak, ale bladego pojęcia nie wiem czy kiedykolwiek w historii te śmigi się poruszały, bo i nie wiem jak w takim miejscu mógł spełniać tradycyjną rolę wiatraka...) stanowi taki jakby celownik dla wprowadzających jednostki do portu, zwłaszcza przy słabej widoczności, we mgle czy w nocy. Wiatrak jest tu jak celownik, a „Biała Wieża” jak szczerbinka, i po zsynchronizowaniu ich świateł ma się pewność, że się dobrze „idzie” na port Świnoujście. I właśnie parę kroków dalej wychodzę już na piasek, i oczom mym ukazuje się piękny, kamienisty falochron, na końcu którego dumnie pręży swą pierś ów Wiatrak, do którego oczywiście nie mógł bym w tym momencie nie podejść i się przywitać...
i „granicę” widzę juuuuż...
Dziś wyjątkowo nasza plaża wydaje mi się szalenie krótką. Gdy kiedyś szło się do wejścia przy basenie, albo nawet bliżej, i stamtąd na spacer „do Wiatraka”, to nie było to takie myk-myk, a tymczasem nie wiem kiedy i już minąłem centrum. Z resztą właśnie na tym finalnym odcinku, najpierw zadzwonił kolega Mariusz, potem Robert, obaj chcieli się dowiedzieć w którym miejscu plaży jestem, i żadnemu nie umiałem jasno odpowiedzieć. O zgrozo! Na rodzinnej plaży, nic już nie mogę poznać jak kiedyś. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że jak człowiek tyle lat przyjmował za najważniejszy punkt orientacyjny, stojące czy też leżące na środku tej plaży cielsko betonowo-metalowej namiastko molo, a teraz je rozebrali bezwstydnie i śladu po nim nie widać, to ciężko się odnaleźć ;-) Molo w Świnoujściu to zawsze była problematyczna kwestia. Od podstawówki kładziono nam do głów (mniej lub bardziej zakutych... rycersko rzecz jasna;) że Wolin to taka biedna wyspa, której co roku morze wydziera, skrawek po skrawku, kolejne centymetry szerokości plaży, a Uznam to taka szczęściara, której morze oddaje to co zabrało Wolinowi... Gołym okiem tego jednak nie widać. Uzbrojonym też nie za bardzo. To tylko Bóg i Historia widzą ;) Można też sobie po starych zdjęciach, czy pocztówkach sprawę ogarnąć. Ale jeśli chodzi o myślenie przyszłościowe, no to miejscowości na Wolinie mogą się martwić zwężającą się, a i tak już wąską, powierzchnią dla plażowiczów, ale za to molo się im wizualnie wydłuża... Natomiast w Świnoujściu, można rzec, miejsca do opalania nigdy nie zabraknie, za to teoretycznie każde molo może kiedyś kończyć się w piasku... Tak z resztą przez wiele lat jako dziecko myślałem, o tym kuriozum architektonicznym cośmy mieli przy centralnym zejściu na plażę, że to przedwojenne niemieckie molo znane z pocztówek właśnie, do naszych czasów dotrwało już nie w morzu się kończąc, a na plaży. Ale dziś się zastanawiam czy to nie połowiczne wytłumaczenie, bo to niemieckie molo było drewniane, a nie betonowe, wiec może ewentualnie nie tylko Imperium Piasku, ale i ludzie się dołożyli do tej destrukcji, i większą część tamtego starego mola zniszczyli. Ale jedno nie ulega wątpliwości, wraz z wiekiem, od najdawniejszych wspomnień z dzieciństwa, aż do ostatniego razu gdy tę „budowlę” widziałem, jej końcówka była coraz dalej od brzegu... No i pamiętam też czasy kiedy w „baraku” umieszczonym na tej końcówce urzędowali latem ratownicy, pod sobą zaś, czyli tak jakby w piwnicy... mieli magazyn na łodzie i inne sprzęty. A na dachu wywieszano flagi oznaczające czy można się kąpać czy nie. Flagi z resztą nie wiedzieć czemu teraz są nieco inne. Biała – się utrzymała, i nadal znaczy pozwolenie na kąpiel. Czerwona już jednak teraz spełnia rolę dawnej czarnej – czyli całkowity zakaz kąpieli, i już są tylko te dwa kolory, nie ma opcji pośredniej, oznaczającej morze niebezpieczne, ale z możliwością kąpieli na własne ryzyko. No fakt, że przy czarnej teoretycznie też jakiś szaleniec jak się uparł to mógł wleźć do wody, a jakaś różnica musiała między czarną a czerwoną być, a ja kojarzę tylko taką, że czerwona wisiała częściej, a czarna była zawsze też jak był sztorm. Za to o wiele drastyczniejsza zmiana nastąpiła w barwach bojek. Tu już naprawdę może człeka z mego pokolenia zamurować, a to niefortunne w środku kąpieli ;) Któż u licha wpadł na koncept żeby z dnia na dzień odwrócić znaczenie kolorów. Odkąd pamiętam były dwa rodzaje boi na kąpieliskach – żółte i czerwone. Te pierwsze wyznaczały strefę kąpieli dla nieumiejących pływać i początkujących pływaków, a te drugie były granicą nawet dla tych co dobrze pływają. Teraz jest zupełnie odwrotnie. Śmiem twierdzić, że to wręcz niebezpieczne. Gdybym dajmy na to nie dowiedział się tego jakoś zupełnie przypadkiem na lądzie, to mógłbym przekroczyć obecną linię czerwonych nie zwróciwszy na nie uwagi gdyż samo dno morskie jest wskazówką tej granicy. Po prostu jest dość płytko, i zdarzają się wręcz mielizny w strefie dawnej „żółtej”. Więc można sobie iść / płynąć nie rozglądając się aż do pierwszej „głębinki”, a potem już człowiek wiedział, że trzeba czujnie dalej płynąć, by nie minąć czerwonych boi. Tyle że w tym momencie miałbym je już za sobą, a przed sobą żółte… I gdybym należał do tych ludzi (sam takich znałem), którzy lubią pływać w „głąb” morza (ja zawsze wolałem dojść do głębinki, i pływać w poprzek, głównie dlatego że mam tak szybką przemianę materii iż szybko mi się magnez z organizmu wypłukuje, i jestem podatny na kurcze, i przez to wolę jednak zawsze być w miarę blisko ostatniej mielizny) to mógłbym daleko za te żółte wypłynąć nim bym się zorientował ze podejrzenie długo nie widać czerwonych…
Ale dość tych żali, na razie nie płynę, a idę, i już jestem tak blisko! Z Mariuszem w końcu doszliśmy do tego, że już minąłem to wejście którym on wchodził, więc teraz mnie „goni”, a z Robertem, że są prawie na granicy i gdzie ja jestem? A ja że nie mam bladego pojęcia, i może ja już jestem w Niemczech, bo mijający mnie szwargocą (co jednak o niczym nie przesądza bo swobodny przepływ ludzi na plaży był jeszcze na długo przed strefą Schengen;). Po chwili jednak zobaczyłem „podejrzanie-znajomie” wyglądających dwóch jegomościów, którzy okazali się być dwoma Robertami, co na mnie czekali. Przywitalim się, a po niedługiej chwili nadciągnął do nas i Mariusz. We czwórkę już przeszliśmy ostatni odcinek polskiej plaży, gdzie granicę (na której pamiętam podwójny pas zasieków kończący się w morskich odmętach) poznać można w zasadzie już tylko po niskiej roślinności na wydmach – pozostałości po pasie przygranicznym. Okazuje się, że przez las na wydmach zrobiono transgraniczną promenadę, oświetloną nocą przez latarnie zasilane bateriami słonecznymi na tym pasie przygranicznym stojącymi. Na nim też stoi metalowe coś na kształt bramy zawierające informacje o tym projekcie, a od tego odchodzi drewniany „spacerniak” kończący się przy plaży, i w chwili gdyśmy właśnie nań wkroczyli, Mariusz zrobił mi niesamowitą niespodziankę – przyznając mi w imieniu Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz” pamiątkowy medal, na okoliczność ukończenia Wyprawy. Jest to medal, który został wprawdzie wybity dla uczestników międzynarodowego maratonu Świnoujście – Wolgast, ale jak to Mariusz podsumował, zasługuję nań jako że kończąc swoją Wyprawę, pokonałem odcinek sporej wielokrotności tegoż maratonu. Z pomocą jednego z Robertów, który przejął mój aparat, jeszcze mała sesja zdjęciowa na koniec – z medalem, przy słupkach granicznych i przy „bramie”. Wspomnianą promenadą cofnęliśmy się do parkingu (na którym, ech, pierwszy raz siedziałem za kierownicą, na kolanach Dziadka, jeszcze nie sięgając do pedałów;), gdzie chłopaki zaparkowali, i odwieźli mnie na camping „Relax”, gdzie OSiR zapewnił mi przytulny pokoik w domku kempingowym.
I to jest koniec mojej podRóży… tego odcinka, bo póki oddycham, póty podróż trwa! Gdy tak usiadłem w tym pokoiczku, powoli uświadamiając sobie, że to już rzeczywiście ”koniec”, gdy włączyłem telewizor, i rozsiadłem się na kanapie, ogarnęła mnie taka pustka, taki pełen marazmu brak celu… Cel osiągnięty i natychmiast utracony… Pokonałem swoją słabość, ale ona wcale nie zniknęła. Przezwyciężyłem samotność, ale i tak pozostałem na końcu samotny. Siedząc tam mogłem myśleć tylko o tym, co jest następnym celem, co jeszcze muszę zdobyć, aby znów poczuć to nieporównywalne do niczego poczucie wartości swojego życia, sensu istnienia. Byłem jak mały kotek, czy raczej wilczek, z którym Bóg się bawi puszczając zwierciadlane refleksy, które jawią mu się jako coś do schwytania, ale za każdym razie jak skoczy na tę zdobycz i ją „złapie”, w cudowny sposób ona wymyka mu się i pojawia się w innym miejscu. Więc znów trzeba się zaczaić i skoczyć, a nuż tym razem uda się pochwycić to umykające szczęście. Może tylko tak je mogę odnaleźć. Poprzez kolejne małe zwycięstwa, skok za skokiem, aż szkiełko (i Oko;) Pana Boga doprowadzi mnie do najważniejszego celu, do głównej Nagrody…
Siedziałem tam, tak jak każdego z ostatnich trzydziestu wieczorów, i po raz pierwszy nie rozkoszowałem się odpoczynkiem, ale przeciwnie – nie mogłem usiedzieć. Wstałem i poszedłem na nocny spacer ulicami Świnoujścia. Wzdłuż całej Promenady aż do basenu, potem uliczkami dzielnicy uzdrowiskowej do parku, po drodze spotykając niespodziewanie komendanta Batalionu SG, z którym się wszak pożegnałem rano, co teraz wydawało się jakaś odległą przeszłością. Potem ulicą Matejki, koło Amfiteatru, skręcam w Chopina, i znów koło tego parku co w ciągu dnia przezeń przechodziłem, szybkie zakupy w sklepie, i ulicą Piłsudskiego znów do Promenady, gdzie fundnąłem sobie uroczystą kolację w smażalni, i dopiero powrót na nocleg.
Jedną z zasług satelitarnych map w Internecie jest możliwość odkrycia ciekawych zakątków nawet tam gdzie człowiek pół życia przemieszkał i nie podejrzewał, że warto się tam zapuścić. Więc to na pewno nie ostatnie moje słowo w kwestii włóczęg po Świnoujściu, plany już się krystalizują, cele – te bliższe i te dalsze, te krajowe i te zagraniczne – już są wyznaczane, już mi tam i ówdzie na mapie mignął nawigacyjny refleks, i gdy tylko Fortuna łaskawą będzie, wzuję buty, albo i boso, wsiądę na rower albo i kajak, chwycę wiatr w żagle albo w gołe dłonie i ruszę na szlak mego życia, może całkiem sam (tj. tylko z Aniołem Stróżem), a może w towarzystwie jakiejś miłej kompanii, może zapomniany, a może znów obserwowane przez wiernych czytelników bloga, może znów wrócę z tarczą, a może tym razem na tarczy… Już wiem, że sam cel nie jest tak ważny jak odwaga by doń wyruszyć. Rzucić wszystko co nie istotne, i pójść za głosem serca, z nadzieją, że jest w nim głos Boga, a nie tylko własna głupota... Iść i upadać, ale się podnosić… wierzyć i wątpić, ale nie rozpaczać… kochać i pożądać, ale nie kalać… trzeba iść dalej, Wilku!
Wilk kocha Różę, ale nie jest to Miłość z kart jakiegoś romansidła. Nie jest to zakochanie ani zauroczenie. Kocha ją jak basior młodą waderkę z własnego stada, która nie jest jego partnerką życiową, ale kimś na kształt wataszej siostrzyczki. To Miłość która wykracza poza ramy słów, i ciężko o niej mówić. To Miłość, którą się przeżywa a nie opowiada. To Miłość za którą warto oddać życie. Jedyna taka, niepowtarzalna i nieporównywalna. A przy tym trochę zagubiona, dlatego stale trzeba iść przez świat, by do Niej zmierzać…
Dlatego nie dziwcie się gdy czytacie
o kolejnej niewieście
w kolejnym mieście ;)
która „rzuciła urok” na Wilka
o której wdziękach pisał słów kilka
Nie myślcie sobie przy tym:
„ale jak to, a co z Różą?”
bo te sprawy różni tak dużo
inne uczucia, inne pragnienia
inny całkiem punkt widzenia
Bo jak się Wilk rodził
to dostał Anioła Stróża,
a jak się rodziła Róża
to stanął przy niej i Anioróż
i na zawsze wierny jej Wilk Stróż..
Bilans dni: 17,34 km
Do tej pory: 552,1 km
Pozdrowienia: dla zastępcy komendanta Pomorskiego Batalionu Straży Granicznej, jego Asystenta, oraz całej załogi łodzi patrolowej z kapitanem na czele, dla serdecznych kolegów Mariusza, obu Robertów i Patryka, a także Krzyśka, który nie mógł się ze mną spotkać ze względów zdrowotnych, dla Rybci i Pani Dominiak, dla właściciela smażalni Krewetka, który chwilę ze mnąpogawędził o rybach i savoir-vivrze, i wszystkich drogich mi
Świnoujszczan których spotkałem choć na chwilę i tych których spotkać się nie udało.
Nocleg: camping Relax Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz” w Świnoujściu oraz u Cioci Róży w Międzyzdrojach
| TRASA: Świnoujście (Paprotno - port - rejs po porcie i morzu - Centrum - port - Park Zdrojowy - falochron i Stawa Młyny - plaża - granica państwa) |