e-mail: koczywilk@gmail.com     tel. 538-305-438
Z..podRóży..Wilk..
  • Dom..
    • wyTrop Wilka..
    • o Wilku..
  • WYPRAWY..
    • Warszawa da się lubić (2013)
    • Jak nie złapać wilka na piachu.. (2012) >
      • Trasa
      • Galeria
      • Patronat
      • Mecenat
      • Ekwipunek
    • Gdzie BIES CZADu nie da, tam Wilka pośle.. (2011)
    • Wilk Biały Pielgrzym.. (2011)
  • Galeria..
    • foto
    • video >
      • polskie WYBRZEŻE, cz. 1
    • audio
  • Wesprzyj..
  • Liczniki..
    • Dystans do siebie..
    • Świat to za mało..
    • Dalej! Wyżej! Hej!
    • Wyróżnienia
  • Legenda..
  • Dziękuję..
  • Więcej..
    • Inspiracje..
    • Linki..
    • Pobierz..
    • Wyposażenie..

Dni 30-33. (piątek-poniedziałek) - „Powrót Sentymentalnego Pana W.”

13/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
            Pobudka! Pora wstać, wilkom wody dać! :-)

            Ten dzień to  już czysta formalność, więc i czysta przyjemność. Nie można nie dojść, tam gdzie się już w zasadzie jest... Na okoliczność opisanej już wczoraj„nadkładki” drogi, budzę się w psychicznym komforcie, na wyspie docelowej, przepięknej wyspie Uznam. Zaraz też po odświeżeniu się, pierwsze kroki kieruję na zaplanowane spotkanie z Zastępcą Komendanta Pomorskiego Batalionu SG – kmdr por. SG Zbigniewem Banczerowskim, który przyjął mnie w swym gabinecie. Bardzo ciekawie opowiedział mi o tym czym taki batalion jest (w odróżnieniu od placówek SG), że są dwa takowe, a wcześniej było trzy, i skąd historycznie się te jednostki wzięły, i jakie prowadzą działania, z jakim sprzętem. Potem miałem możliwość obejrzenia takiego centrum dowodzenia (jakby to laik ujął...) oraz sali „pamięci” w drugim budynku. Na koniec zaś zapowiedziana niespodzianka, ale jaka! Jeden z oficerów zabrał mnie samochodem do portu, na nadbrzeże podległe SG, gdzie czekał już kapitan z załogą jednej z jednostek pływających, łodzi patrolowej. Tego samego typu łódź miałem już możliwość zwiedzić w Łebie, a teraz jeszcze lepiej – zostałem zaproszony na pokład i wypłynęliśmy na krótki rejs po porcie oraz kawałek za „głowy”, czyli w otwarte morze (poza wejście do portu). A zdradzę Wam, że od kilku już lat marzy mi się (wciąż nie mogę uzbierać na to pieniędzy, a do tego niemal co roku podnoszą koszta...) zrobienie patentu sternika motorowodnego. Staram się do marzeń docierać krok po kroku, więc nie łamię sobie na razie głowy nad tym, gdzie i za co, będę mógł popływać choćby najmniejszą motoróweczką, ale dziś! Dziś, dzięki uprzejmości kapitana, zasiadłem na parę chwil za sterami prawdziwego cudeńka, o którym nawet nie marzyłem! Co za zwrotność, proszę państwa! Można praktycznie niemal w miejscu się obracać, dzięki temu że jednostki te nie są napędzane śrubą, ale dyszami, które mając szerokie pole manewru nadają taką niebywałą zwrotność. Lubię pobrykać na rowerze, quadami też się trochę zaraziłem, i „za kółkiem” lubię sobie usiąść. Ale za sterami łodzi (które w tym przypadku też akurat są kółkiem...;) – na dzień dzisiejszy – czuję się najradośniej (jeśli chodzi o pojazdy:) No ale czego się spodziewać po wilku... „morskim”!
(a w każdym razie nadmorskim...).

            Z ciekawostek to wypływając z portu minęliśmy się z fregatą rakietową Marynarki Wojennej ORP "Gen. T. Kościuszko" (numer burtowy 273), a wracając... nie przyglądałem się z kim się mijamy, tak byłem skupiony na swym pierwszym w życiu wprowadzaniu łodzi do portu :) Cała załoga była bardzo sympatyczna, i chętnie mi wszystko objaśniali, a do tego kapitan okazał się podobnym do mnie pasjonatem różnorakich wędrówek i eskapad, powymienialiśmy uwagi na temat różnych naszych planów, kto wie... może kiedyś nawet gdzieś razem się wybierzemy :-)
            Wróciwszy do szczurolądowej kategorii, pożegnawszy się z Komendantem i spakowawszy się, wyruszyłem na ten mój ostatni, krótki odcinek, ale za to najsilniej emocjonalny, pełen sentymentalnych wspomnień. Zacząłem od niedalekich od jednostki - ostatniego i przedostatniego - miejsc mego zamieszkania w Świnoujściu, przy ulicy Kołłątaja 2 oraz po drugiej stronie ulicy pod 20, czyli w tzw. „Zieleniaku”. Potem koło zabytkowej rzeźni, którą od jakiegoś czasu podobno mają wyburzyć (skąd ja to znam... przypomina się stara parowozownia na Pradze), do ulicy Kościuszki (jak się tam wprowadzaliśmy, to jeszcze była imienia niesławnego Związku Walki Młodych) pod moją podstawówkę, która od ładnych paru lat podstawówką już nie jest... Dziwnie tak, stać pod  budynkiem który pożarł taki szmat czasu z ośmiu lat życia i prócz klockowej bryły, nic nie poznawać. Ze statusem szkoły włącznie. A najdziwniej patrzeć na wmurowaną na ścianie koło wejścia tablicę pamiątkową nadania imienia Henryka Sienkiewicza, z datą Roku Pańskiego 2009... tyle że nadania go gimnazjum, bo co z tego że mieszcząca się tam wcześniej podstawówka nosiła imię tego pisarza przez lat kilkadziesiąt... 

             Zaraz za szkołą wieżowiec ze sklepami na dole, gdzie tak często jako dziecko robiłem zakupy, tam też była pierwsza w Świnoujściu wypożyczalnia kaset wideo. Szaleństwo! A kto teraz to wspomina... W tejże to wypożyczalni z resztą dokonało się moje pierwsze pozytywno-negatywne zderzenie ze światem wolnego rynku, i jego szybkiego w Polsce kolapsu... Jednego dnia, jako nastolatek (chyba jeszcze końcówka podstawówki to była) zebrałem się na śmiałość i wypożyczając filmy zapytałem, czy aby nie potrzebują pracownika. I tak oto zdobyłem swoją pierwszą posadę z prawdziwego zdarzenia, po czym straciłem ją po około tygodniu, bo wprowadzono jakieś tam przepisy, które to jak zwykle miały coś ulepszyć a wszystko zćwikliły... już sobie właściciel nie mógł zatrudnić kogo tam chciał, na jakich zasadach chciał, i tylem popracował co wilk napłakał..

            Stamtąd już blisko do mego przedszkola (nr 5, skojarzenie z rzeźnią niesłuszne;) naprzeciwko którego z kolei piaszczysty placyk, który w czasach podstawówki służył mnie, moim kolegom, i wszystkim okolicznym dzieciakom za boisko do „nogi”. Zwykliśmy narzekać, na liche drewniane bramki (bez siatek, tylko takie trzy bale zbite), i kiepskie kosze i dziurawy asfalt zaraz tam obok, myśląc niekiedy jak to w przyszłości tu wszystko usprawnią. A tymczasem bramki poznikały, a boisko do kosza już wiele lat temu zamieniono na parking. Nie wszystko zmienia się na lepsze... 

             I dalej pod blok, w którym mieszkałem najdłużej, na Kościuszki 1. Po piaskownicy, w której swego czasu starsze chłopaki zrobili najprawdziwszą ziemiankę (do zabaw w partyzantów, które to były jednymi z najpopularniejszych tematów podwórkowych szaleństw tamtych dni), nie ma już śladu. Trawniki pozarastały, trzepaki i drabinki tak spowszedniały, że nawet nie jestem pewien czy je teraz widziałem czy nie... I wszystko takie ciche i puste... Albo niż demograficzny... albo cała ferajna, z maluchami włącznie, bawi się na wirtualnych podwórkach, w grach sieciowych, z „najprawdziwszymi” żołnierzami, karabinami, ziemiankami... czyżby prawdziwszymi od nas? Biegających z patykami jako „pepeszami”, rzucających piaskowe granaty, za mundur mając zdobyty Bóg wie gdzie pasek harcerski... ;) Nie oddałbym tych lat, za żadne gry! A jakbym mógł je przeżyć raz jeszcze to tylko jedno bym zmienił, bo wychowany na propagandowej sieczce w „Czterech pancernych” byłem na tyle zmanipulowany, że nawet nie to że godziłem się, wręcz chciałem odgrywać Ruska (sic!). Wiadomo, Niemcem nikt nigdy dobrowolnie nie chciał być, ale Polak czy Rusek niemal na jedno wychodziło, o zgrozo... takie to były czasy... czasem błogiej, a czasem przerażającej nieświadomości...

            Dalej idę ulicą Konstytucji 3 Maja, do całkiem nowego i nieznanego mi ronda, przy moim parafialnym kościele, za którym, kolejne nowe rondo. Rozrondowali mi to miasto :) Ale rondo nie rondo, najważniejsze przetrwało – po pierwsze kościół pw. Chrystusa Króla, gdziem był chrzczony (wyjątkowo późno bo w wieku 3 lat), gdziem do Komunii pierwszej przystępował, i dary Ducha Świętego w sakramencie Bierzmowania otrzymał. I tu na nowo Boga odkrywał i poznawał w wieku nastoletnim. Tu kolana sobie szlifował, przychodząc czasem do pustego kościoła poklęczeć kilkadziesiąt minut (pamiętam, ach! że po 30 minutach traciłem niemal czucie w kolanach, i to był taki piękny moment, bo odchodził ból:) a teraz? Teraz to i 10 minut sprawia niemałą trudność... co ciekawe, to że przecież wtedy nie byłoby szans, żebym taki dystans jak teraz przeszedł,więc choć kościec ten sam, i cały układ ruchowy, to część podzespołów się rozwija, hartuje, ulepsza, inne jednak się powoli przeterminowują... i po drugie – niezmienny punkt krajobrazu w tym miejscu – smażalnia „Krewetka”. Najlepsze rybki w mieście! Nie mogłem sobie więc i teraz odmówić, choć ceny „słuszne” ;) ale też i pamiętam, że w dzieciństwie, też tylko od czasu do czasu można sobie było tu na rybkę pozwolić. Jak Mama nie mogła z pracy wrócić tak żeby obiad zrobić, i gdzieś na mieście musiałem, to częściej padało na kebaba (pierwszy w mieście był tuż pod moim blokiem:), hot-doga, czy też niemal obok „Krewetki” - bar z pasztecikami i barszczykiem (jakbym już w dzieciństwie miał upodobanie w sucharowatych grach słownych, to bym go pewnikiem przezywał bar-paszczykiem ;-)

            Jak już mowa o pasztecikach, to zaraz za nimi – przychodnia, w której, oj, też niejedną godzinę życia młody wilczek spędził (oczywiście znacznie więcej w kolejkach do rejestracji, i potem kolejnych kolejkach pod gabinetem, niż na samym leczeniu..., ale to się akurat póki co nie zmieniło...). Za przychodnią odbijam z powrotem w lewo by dojść do LO Mieszka I-ego, vis-a-vis którego był internat, gdzie swego czasu pracowała moja Mama, więc i ja spędzałem w nim wiele czasu, ale to w takim wieku, że jeszcze nie bardzo kojarzyłem, co to i po co to, i w zasadzie do dziś nie wiem co za młodzież w nim mieszkała... dalej w prawo, w lewo, i już jestem na Wyspiańskiego, i po chwili stoję pod ponurym gmachem mojego liceum, tzw. „katolika”. Czemu ponurym? Nie dlatego że to neogotyk, bo uważam ten styl za bardzo pozytywny, ale Wilk w licealnych czasach, był snującym się smętem ;) a i historia budynku swoje robi, przed nami była tam bowiem kantyna radzieckich sałdatów stacjonujących w niedalekiej jednostce (a przed wojną, „za Niemca”, bodajże jakiś zakon żeński). Po „Ruskich” (bynajmniej pierogach) i namiastce kina które tu mieli, pozostały nam toporne, kinowe siedziska na korytarzach, czym znacząco się odróżnialiśmy na tle innych szkół... ;) Zapamiętany też został nasz parkiet, ale to chyba bardziej zasługa dziewczęcych hormonów, bo swego czasu wybuchł międzylicealny skandal, jak z „Mieszka” przyszła jakaś „dziołcha” do nas i zaczepiała naszą koleżankę, która na co dzień będąc niezwykle spokojną osobą, w taką furię jakąś wpadła, że zdzieliła oponentkę klepką od parkietu w twarz... ale spokojnie! Nie była aż tak zdeterminowana, żeby zrywać klepkę wprost z parkietu (niczym kostkę z bruku...), skorzystała jedynie ze składziku klepek jeszcze nie położonych (a może już zdartych...), w tym celu jednak musiała zbiec do piwnicy i wrócić, i gdyby była szlachcicem i obowiązywało prawo staropolskie, to mógłby przez to być problem z zakwalifikowaniem czynu do zbrodni „w afekcie”, ale to też i z kobietami nigdy nie wiadomo, czy to tak samo wolno sądzić... ;-)

            W szkole jednak niestety, mimo dość wczesnej pory, nikogo z nauczycieli już nie zastałem, a żebym nie sądził że to święto jakieś czy inna laba, to mnie sekretarka uświadomiła, jak rzadko w tygodniu uczniowie mają zajęcia... skąd to tak, to nie mam bladego pojęcia, przecież nie przez skądinąd durnowate cięcia programowe, bo przecież przynajmniej w warszawskich liceach nie jest mniej zajęć w tygodniu niż za „moich” ;) czasów, a może nawet więcej doliczając mnogość oferty ponadprogramowej. Krótko zatem w szkole byłem, i zaraz ruszyłem do parku, który znajduje się na tyłach szkoły, aczkolwiek „cywilizowane” dojście do niego jest z innej „mańki”. Przy wejściu owym z resztą jako berbeć często bywałem, odwiedzając z mamą jej koleżankę - „Ciocię Basię”. Przez park doszedłem do biblioteki, którą z tamtych czasów gdy służyła jeno książkami – wspominam znakomicie, ale już z Internetem mnie zawiodła, bo takie obostrzenia, że nawet e-maila nie można sobie sprawdzić. Nie to nie – ruszyłem dalej. W dół ulicą Piłsudskiego, co by się cofnąć do Centrum, po drodze mijając miejską halę sportową, na której miewaliśmy w liceum w-fy, skwerek koło „śruby” (fontanny zrobionej z okrętowej śruby), przy którym niegdyś podawano najlepszą pizzę jaką jadłem w życiu (wspominałem już o smakach dzieciństwa prawda?:) Dalej budynek poczty głównej w Świnoujściu, który jako maluch nawiedziałem częściej niż przez całe życie dorosłe. I to pewnie z latami przyszłymi, które jeszcze daj Boże przeżyję, i licząc wszystkie poczty świata. Takie czasy... listy wysyłamy przez komputer, płatności robimy przez komputer, ręcznie pisane kartki świąteczne zamieniamy na głupawe obrazki i animacje w Internecie, telefony mamy w kieszeniach... Zastanawiam się czy zazdrościć czy nie pokoleniom, które już tylko taki świat znają. Czy mam nad nimi jakąś przewagę,czy też raczej zbędny balast doświadczeń tracących jakiekolwiek znaczenie... Cóż, przynajmniej jeśli zdarzy się coś na miarę katastrofy elektrycznej w serialu „Revolution” (polecam:) to choć moje umiejętności strzelania z łuku, czy walki wręcz są marne (aczkolwiek trenowane), to przynajmniej ździebko lepiej bym zniósł brak tego wszystkiego co dziś wydaje się nieodzownym elementem naszej rzeczywistości. W końcu bądź co bądź, pamiętam nie tylko czasy bez Internetu, czasy gdy jedynymi komputerami były ZX Spektrum czy Commodore 64 (miałem, ha!) a nośnikami gier (bo czy w ogóle do czegoś innego się ich używało?;) były kasety magnetofonowe..., ale nawet pamiętam czasy różnych „stopni zasilania” gdy z powodu braku prądu w elektrowniach (sic!) co najmniej raz w miesiącu w wybranych dzielnicach miasta znikał prąd na kilka godzin... Takie były czasy! Ze wspominanego mieszkania na Kościuszki, sprzedam jeszcze wspomnienie telewizora (chyba "Unitra" ale głowy nie dam... za to pamiętam nazwę kolorowego – "Rubina" – należącego do Dziadków;), czarno-białego oczywiście, który miał tę cechę charakterystyczną (podobnież dość powszechną w owym czasie u telewizorów różnych marek), że czasem znikał obraz, i trzeba było wstać i podejść (no tak, ale samo w sobie to też niczym nadzwyczajnym wszak nie było pilotów jeszcze!), i huknąć go mocno pięścią w obudowę :-) A teraz? Te plazmowe czy ciekłokrystaliczne, są tak płaskie, że nawet nie bardzo byłoby gdzie grzmotnąć, pomijając to że pewnie raczej by się tym czynem je uszkodziło, niż naprawiło. Przypominają takich chuderlawych chłopców (oj, to jak ja, ech…), których strach z sympatią trzasnąć w plecy ;) Aczkolwiek o wiele rzadziej zdarza się im chorować... Z drugiej jednak strony (nadawcy a nie odbiorcy), znacznie częściej znika program na kablu, przynajmniej w telewizji kablowej, którą posiada moja Matula. Tyle że kiedyś nie było różnych nadawców, a pośredników nie było wcale, więc teraz trudno wszystkich do wora jednego wrzucać, ale przynajmniej w centralnej części prawobrzeżnej Warszawy, jak dotąd, której kablówki byśmy nie podłączyli to od kilku do kilkunastu razy w roku, a czasem i częściej, problemy, problemy, problemy... Z trzeciej już zaś strony, człowiek się szybko przyzwyczaja do luksusu, prawda? Nigdy nie słyszałem, żeby Mama, przy jakiejkolwiek okazji rozwodziła się nad tym jak to super mieć telewizję kolorową, czy potem mieć płaski, duży ekran na którym dobrze wszystko widać, czy jak to dobrze mieć lodówkę z taką to a taką funkcją. Albo pralkę. Albo odkurzacz. A tak dobrze pamiętam te wszystkie dziadowskie sprzęty... a przecież ona musi pamiętać, te jeszcze kiepściejsze, i te pierwsze nawet! Za to byle najmniejsza usterka, i od razu złość... znamy to prawda? Rzadko kto z nas jest wynalazcą, ale jak tylko coś nam się psuje, to gotowi jesteśmy na lincz tych co „tak kiepsko to zrobili” (oczywiście pomijam te różne tandety, podróby etc. w których rzeczywiście zależy to od jakości wykonania, a nie od braku inwencji jak dany wynalazek jeszcze usprawnić). I tyle w temacie poczty :)

            Idę dalej – rozkopane centrum, coś znowu zmieniają... po drugiej stronie ulicy widzę kamienicę, w której mieścił się oddział MDK-u, gdzie przez wiele lat chodziłem na różne zajęcia – język niemiecki, ćwiczenia korekcyjne, młodzieżową sekcję tenisa stołowego. Z niemieckiego – nie pamiętam praktycznie nic (w sensie z lekcji, nauczyciela, innych uczniów... pamiętam tylko że byłym całkiem dobry, a dziś mogę wydukać kilka niezgrabnych zdań;), z „korektywy” - jedne jedyne zajęcia, podczas których robiłem jakieś ćwiczenie na plecach z zamkniętymi oczami, które otworzyłem w ostatniej chwili by uniknąć pająka, który z bardzo wysokiego sufitu zjeżdżał sobie na swej nitce akurat  prosto mi na twarz :) A z „pingla” zapamiętałem też tylko jedne zajęcia, kiedy zrobiłem chyba najlepszą w swym życiu ścinę, taką „zwrotną”, czyli że przeciwnik (jeden z najlepszych w naszej sekcji) ścina na mnie tak „morderczo”, że nie podejrzewa nawet zdołania odebrania, a tymczasem, nie tylko przechwyciłem piłeczkę, ale i wyprowadziłem
druzgocący kontratak :-) Oto blaski i cienie (i pająki) mego dzieciństwa. Dziś pająki lubię i nie unikam ich, ale za to takie ściny już mi się nie zdarzają... A szkoda, szkoda, bo w ostatnich latach zdarza mi się grywać z tylko jednym  przeciwnikiem, niezwykle sympatycznym Ogrem, zwanym... nie, nie Shrek, tylko Orzech :) I jakkolwiek na co dzień jest sympatyczny to za stołem rozgramia mnie okrutnie:) forów nie daje (i dobrze! Tego by jeszcze brakowało, żebym z litości wygrywał;), i kiedy mam już dość, to mogę ew. dać mu się rozbroić na korcie,  gdzie też mnie powala... no ale taki przeciwnik, to trudny orzech do zgryzienia ;) z resztą gdzie wilk do ogra... żeby tak całą watahą... ;-)

            Więc idę dalej, i tym razem, nie jakaś tam zmiana, nie jakieś tam prace, tylko już szok potężny. Już wystarczająco szokujące było kilka lat temu odkryć, że zamknięto ostatnie w mieście kino (za moich czasów, były 3 kina... + jeszcze to radzieckie, ale to myśmy-Polacy nigdy z niego nie korzystali), a teraz widzę, że wyburzono budynek po kinie. I to taki akurat w ciągu innych kamienic, więc wizualnie ścisłe centrum Świnoujścia wygląda jak uśmiechnięta (bo to piękne miasto jest:) facjata, z wybitym zębem na przedzie. Cóż, jeśli już kino nie mogło być, to mam nadzieję, że tę szczerbę szybko czymś
zabudują, i że nie będzie to pokraczna wstawka, jakie to niestety czasem się w Warszawie widuje. A w kinie tym... ach! Jakie seanse zapadły mi w pamięci? „Amadeusz” = około 3-godzinny wspaniały film o Mozarcie, który mimo jakichś 7 lat, które miałem chłonąłem nie bacząc na czas, jedynie pamiętam doskwierały niewygodne siedzenia i duchota. Na tym filmie byłem z Mamą, która już od łona zainfekowała mnie (chwała jej!) muzyką klasyczną. Również w towarzystwie Mamy, pamiętam „Przygody wesołego diabła” :) Jedyny zaś seans z Tatą (i jedno z nielicznych w ogóle wspomnień z nim) to „Wielka draka w chińskiej dzielnicy”... inny ważny film w tym przybytku, jako nastolatek – premiera „Listy Schindlera”, na który zabrał mnie Dziadziuś Marian, który będąc mniej więcej w tym wieku co  ja wtedy, często chodził obok tego obozu, w drodze do domu. Nie zapomnę tego zaskoczenia i dumy, kiedy kierownik kina przed rozpoczęciem filmu wyszedł na salę (pełną z resztą po brzegi), i powiedział, ze jest wśród nas świadek tej historii, i przedstawił mojego Dziadka, który nieśmiało wstał i się ukłonił. I jeszcze z czasów studenckich, drugi rok, kiedy tylko gościnnie juz bywałem w Świnoujściu, w czasie wakacji spędzonych tu z moją pierwszą dziewczyną (ona – Warszawianka), byliśmy w tym kinie na „Matrixie”.

          Przekroczywszy pokinowe pobojowisko, przeszedłem na ulicę Bohaterów Września, przy której w jednym z pawilonów kochany Wujek Tadzio miał  sklep obuwniczy (do którego często po szkole zachodziłem, Wujcio po trosze tak zastąpił mi pustkę po ojcu w życiu, z resztą dobrze mojego Ojca pamiętał, a był jedynym w tym wieku krewnym w okolicy... no ale mógł kuzynosyna lubić nie lubić, pomagać nie pomagać, a był, pomagał, większość butów w tym czasie to przecież od niego, i koszul ile ładnych od niego dostałem, i na bilard mnie zabierał, i na jogę razem się zapisaliśmy, na wycieczki samochodem mnie brał, i do Poznania do rodziny i na targi pojechaliśmy... a i potem na studiach niejednokroć wsparł mnie bardzo poważnie; wspaniały człowiek!) Obok jego sklepiku, miał swój sklep i zakład zegarmistrzowski pan Janek, który terminował u mojego Dziadka, który co trzeba wspomnieć był wspaniałym zegarmistrzem, szkolonym między innymi w zakładach tak znakomitych producentów zegarków jak Certina czy Longines. Ten zawód też już powoli staje się płowym śladem przeszłości... (tymczasem polecam serial „Grimm”, gdzie jeden z głównych bohaterów, nie tylko jest zegarmistrzem, ale i wilkorem, czyli czymś w rodzaju wilkołaka:)

            Dalej, zakład fotograficzny Ryfczyńskiego, w którym wywoływałem wszystkie swoje zdjęcia (ech, te czasu z kliszami w aparatach...;) dziś prowadzony bodajże przez jego syna. Nad ich zakładem mieścił się cech rzemiosł, do którego zdaje się i Dziadek należał. Przez pasaż (którego w moim dzieciństwie nie było) wróciłem do ulicy Armii Krajowej, przy której vis-a-vis Muzeum Rybołówstwa, jest sklep z galanterią skórzaną, prowadzony (to też interes rodzinny, po ojcu, jak pewnie wiele w takim mieście jak Świnoujście) przez mego licealnego kolegę z klasy – Patryka. I miałem to szczęście że go tam spotkałem i trochę pogawędziliśmy o starych i nowych czasach :) Nie był mą wizytą zaskoczony, bo juz spotkał dziś naszego wspólnego kolegę z klasy, który wspomniał mu o mej wyprawie, i że dziś właśnie będę na finiszu :)
 
             Dalej, w stronę portu, mijam jedyny dawny Bar Mleczny, po prawej skwerek, takie miejsce które pierwsze się widziało wychodząc z promu, i już wtedy czuło się w pełni w domu. Ale też mam z tym miejscem jedno  wspomnienie „graniczne”, że tak to nazwę. W zasadzie było to obok, na nabrzeżu, ale na tej wysokości. Swego czasu, jak zaczęto ograniczać ilość połączeń wodolotowych ze Szczecinem (ach! To dopiero były piękne podróże, czasem się jeździło do Szczecina pociągiem, ale zdecydowanie rejsy wodolotem, zwłaszcza z miejscówkami na przedzie, należały do najlepszych przeżyć podróżnych tego czasu), taki najstarszy wodolot wystawiono na brzeg, właśnie przy tym skwerku, i miano go przerobić na restaurację (czego zupełnie nie pamiętam czy doszło do skutku...). I razu pewnego szedłem z Mamą i kimś kto był u nas w odwiedzinach, a kogo odprowadzaliśmy na prom, obok tego miejsca, i słyszeliśmy że robotnicy siedzą na dachu tego wodolotu i coś tam zawzięcie piłują. Jak się okazało robili to piłą tarczową. Skąd ta pewność? Ano stąd, że pechowo im się ta tarcza jakoś odczepiła od piły, i jak to okrągła tarcza na wysokich obrotach, poleciała w wielkim pędzie w stronę, w którą piła była skierowana. Była to akurat strona z której nadchodziliśmy... Wprawdzie zobaczyłem tylko błysk iskier które poszły przy zderzeniu tarczy z chodnikiem (góra 10 cm przed moimi stopami) i po chwili usłyszałem plusk, gdy tarcza zakończyła swą prawie krwawą karierę w odmętach wód portowych, ale takich obrazów się nie zapomina :)

            Z innych obrazów które na zawsze zapadają w pamięć, muszę wspomnieć ten który wisiał na ścianie pokoju fotograficznego przedsiębiorstwa mieszczącego się niemal po drugiej stronie ulicy w wyżej opisany miejscu. Nie pamiętam co to za firma, była, ważne było tylko to że pracował tam Wujek Tadzio (zanim założył sklep). Wujek znakomitym fotografem był. I miał tam do dyspozycji swoją pracownię i ciemnię, a ja niekiedy do niego wpadałem w odwiedziny. Wisiała tam wielka reprodukcja zdjęcia, czarno-białego, mocne  zbliżenie na... coś. Było to coś czego nie mogłem rozpoznać, a Wujcio tajemniczo się uśmiechał, ale nie chciał powiedzieć co to jest. A byłem jeszcze tedy na tyle niewinnym małym chłopięciem, że nie przychodziło mi do głowy, że może to być coś, czego„nie powinienem wiedzieć”, bo to byłoby już dużą podpowiedzią, ja sobie wykoncypowałem, że to takie ujęcie artystyczne, jak to czasem z obrazami bywa, że trzeba dużej przemyślności, by odgadnąć co przedstawia, i dlatego Wujek nie chce mi psuć zabawy z odgadywaniem. Przyznam się szczerze (kto się domyśli co to było, po tym co mały wilczek „zobaczył”, ten ma prawo wybuchnąć gromkim śmiechem:) że na długi czas wbiłem się w przekonanie że to jest jakoś w post-procesie wygładzone (wszystkie te wystające gałązki) gniazdo remiza... (nie! Nie gniazdo strażackie ;P tylko takiego ptaka co się remiz zowie – jak ktoś nie wie jakie niesamowite gniazda buduje ta maleńka ptaszyna to niech sobie poszuka, i zaraz się może domyśli co było na zdjęciu...). Ale swoją drogą, nawet jak już będąc starszym zacząłem domyślać się co tam jest naprawdę, to nigdy nie miałem śmiałości zapytać Wujka, nie było też już okazji ponownie się obrazowi temu przyjrzeć, więc 100-procentowej pewności nie mam do dziś... (może powinienem kiedyś sam zrobić takie ujęcie i porównać z zapisem w pamięci mej łepetyny:)
            Idę dalej... mijam przystań promów samochodowo-pasażerskich (tych co łączą nas z Wolinem przy stacji PKP), i skręcam w blokowisko, na którym długi czas mieszkali moi serdecznie przyjaciele z dzieciństwa, bracia Marcin i Tomek, których znałem z okresu, w którym  mieszkaliśmy z Mamą w mieszkanku pracowniczym przy szkole podstawowej nr 6. Były tam raptem dwa mieszkania, my na parterze, oni z rodzicami na piętrze. Myśmy szybciej się stamtąd wyprowadzili, więc jeszcze jakiś czas tam u nich bywaliśmy. Z tamtego mieszkania, mam dwa takie wspomnienia – raz jak mnie na balkonie w plecy osa użądliła, auuuć! A drugie jak mnie matka nie mogła poznać, gdy się umorusałem na hałdzie węgla do opału szkoły, zrzuconej przed wejściem do naszej klatki :-)

            Na tym osiedlu przy promach mieszkała też (teraz niestety nie wiem), moja wspaniała wychowawczyni z podstawówki, p. Jóśkowiak. 
 
             Dalej idę Wybrzeżem Władysława IV, aż do Kapitanatu Portu, i tam skręcam w Rogozińskiego, by dojść do szpitala, w którym w wieku 5 lat trafiłem z otwartym złamaniem dwóch kości przedramienia. Daruję Wam drastyczne opisy, bo akurat tego nie ma w moich wspomnieniach. Tak to sobie psychika z traumą poradziła, że zupełnie wykasowała wspomnienia tej otwartej rany, a jako że pozostałem cały czas przytomny, to przecież widzieć musiałem... Pamiętam za to salę operacyjną zanim mnie Pan Eter ogłuszył, pamiętam potem wizyty Mamy, Babci, Dziadka. :) Lepiej już ze wspomnieniami z drugiego świnoujskiego szpitala, co się mieści nad morzem, gdziem leżał z niedokwasotą żołądka, i co tu dużo mówić – biegania po szpitalnym linoleum ze zwisającą z nosa rurką sondy (sięgającą, jeśli ktoś nie wie, aż do żołądka) tak łatwo zapomnieć się nie da. Nie była to trauma, więc się nie wykasowało, za to było to niewygodnie, nieprzyjemnie, bolesne, a nawet trochę upokarzające, bo koledzy i koleżanki z oddziału, mogli sobie ten „sport” oglądać, aczkolwiek za kibicami tam nie tęskniłem. Ale były też wesołe „aspekta” tej hospitalizacji, jak na przykład młodsza parę lat koleżanka z sali, która na prawie wszystko i prawie do wszystkich odpowiadała - „Phi!” :D

            Dalej wchodzę w Park Zdrojowy, do którego jako dziecko rzadko zaglądałem, bo to nie były „moje” okolice, natomiast już jako starszy, bardzo go polubiłem, zwłaszcza jego „dziką” część. Nie tę grzeczną z prostymi alejkami, ławeczkami, czy placykami zabaw, ale tę głębiej, z zarośniętymi i niedostępnymi fragmentami poniemieckich fortyfikacji, które kiedyś były częściowo zagospodarowane na jakieś magazyny, czy drobne warsztaty, a obecnie „odkurzono” i udostępniono do zwiedzania większe fragmenty w tym piękny tak z zewnątrz i jak i wewnątrz, a także z nazwy - Fort Anioła. W tymże też forcie treningi miewało świnoujskie bractwo rycerskie Zbrojna Gwardyja, które założyli moi serdeczni przyjaciele z liceum, z którymi w tamtych czasach, jeszcze nie przesiąkniętych tak duchem odtwarzania dawnych wieków w „realu", zwykliśmy w naszych głowach biegać w zbrojach i z mieczami, toporami, morgensternami, łukami i kuszami, dzidami i kosami i czym tam wyobraźnia pozwalała, po wyobrażonych polach bitew, miastach, siołach, lasach, bagnach i podziemiach, grając czy to w Warhammer Fantasy Role Play czy Dungeons&Dragons... To właśnie z resztą z tamtych czasów, i z tamtych gier pochodzi jedna z moich najwcześniejszych ksywek – Dulka.
 
             I w tej właśnie „dzikiej” części Parku Zdrojowego, udało  mi się przepięknie zpointować, te „dzikie” epizody tej Wyprawy. Po tych  wszystkich niesnaskach, powarkiwaniach wzajemnych, wątróbkach wyżartych, i  dreszczach przebiegniętych, doszliśmy do symbolicznego pojednania. Jest w sumie nawet już nieco znane Świnoujście z zamieszkiwania tu nie całkiem dzikich dzików... Pierwsze z nich pamiętam że pojawiły się w okolicach tej karsiborskiej przeprawy promowej, tam zawsze robiły się długie kolejki aut do promu, a po naszej stronie (uznamskiej), jest to na skraju sporego lasu, i tam zaczęły dziki z roku na rok, coraz śmielej wychodzić i żebrać u kierowców ;) Nie wiem kiedy i jak, ale w oddzielonym od tamtego lasu całym miastem Parku Zdrojowym, też dziki się pojawiły, i właśnie na taką kilku-dzikową rodzinkę natrafiłem. O tym, że jednak nie uchodzą one za całkiem swojskie świniaczki ;) świadczyć może  fakt, że dziewczynka tam spacerująca, jak je zobaczyła to czmychnęła czem prędzej. A ja sobie akurat siedziałem na skraju sadzawki i kaczki fotografowałem, a że rzadziej się zdarzają na celowniku dziki, to się zaraz na nie przerzuciłem. Młode baraszkowały uciesznie, rodzice czuwali pilnie, przyjrzeli się mi, ale nie widząc zagrożenia, swobodnie minęli mnie w odległości kilku metrów. 

             Jeszcze tylko mijam wieżę sygnalizacyjną, która mnie zawsze w dzieciństwie fascynowała i intrygowała, bo Dziadek zwykł mnie czasem zabierać swoim „maluszkiem” (Fiat 126p, jakby ktoś już tak był młody żeby tego  nie pamiętać;) do ostatniego wejścia na plażę, za parkingiem, i właśnie wchodziliśmy tak bokiem tę białą wieżę mijając. Otoczona wysokim ogrodzeniem, z takimi schodkami kręcącymi się wokół jej walcowatej podstawy. A właśnie dziś, wpływając rano do portu (jak to świetnie brzmi:) dowiedziałem, się jaka jest jej  funkcja, przynajmniej jedna z nich. Mianowicie wraz z „Wiatrakiem” (to taki jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów Świnoujścia, oficjalnie się nazywa Stawa Młyny, i jak można się domyśleć wygląda jak wiatrak, ale bladego pojęcia nie wiem czy kiedykolwiek w historii te śmigi się poruszały, bo i nie wiem jak w takim miejscu mógł spełniać tradycyjną rolę wiatraka...) stanowi taki jakby celownik dla wprowadzających jednostki do portu, zwłaszcza przy słabej widoczności, we mgle czy w nocy. Wiatrak jest tu jak celownik, a „Biała Wieża” jak szczerbinka, i po zsynchronizowaniu ich świateł ma się pewność, że  się dobrze „idzie” na port Świnoujście. I właśnie parę kroków dalej wychodzę już na piasek, i oczom mym ukazuje się piękny, kamienisty falochron, na końcu którego dumnie pręży swą pierś ów Wiatrak, do którego oczywiście nie mógł bym w tym momencie nie podejść i się przywitać...
Jeszcze trochę, jeszcze parę „mórz”
i „granicę” widzę juuuuż... 

              Dziś wyjątkowo nasza plaża wydaje mi się szalenie krótką. Gdy kiedyś szło się do wejścia przy basenie, albo nawet bliżej, i stamtąd na spacer „do Wiatraka”, to nie było to takie myk-myk, a tymczasem nie wiem kiedy i już minąłem centrum. Z resztą właśnie na tym finalnym odcinku, najpierw zadzwonił kolega Mariusz, potem Robert, obaj chcieli się dowiedzieć w którym miejscu plaży jestem, i żadnemu nie umiałem jasno odpowiedzieć. O zgrozo! Na rodzinnej plaży, nic już nie mogę poznać jak kiedyś. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że jak człowiek tyle lat przyjmował za najważniejszy punkt orientacyjny, stojące czy też leżące na środku tej plaży cielsko betonowo-metalowej namiastko molo, a teraz je rozebrali bezwstydnie i śladu po nim nie widać, to ciężko się odnaleźć ;-) Molo w Świnoujściu to zawsze była problematyczna kwestia. Od podstawówki kładziono nam do głów (mniej lub bardziej zakutych... rycersko rzecz jasna;) że Wolin to taka biedna wyspa, której co roku morze wydziera, skrawek po skrawku, kolejne centymetry szerokości plaży, a Uznam to taka szczęściara, której morze oddaje to co zabrało Wolinowi... Gołym okiem tego jednak nie widać. Uzbrojonym też nie za bardzo. To tylko Bóg i Historia widzą ;) Można też sobie po starych zdjęciach, czy pocztówkach sprawę ogarnąć. Ale jeśli chodzi o myślenie przyszłościowe, no to miejscowości na Wolinie mogą się martwić zwężającą się, a i tak już wąską, powierzchnią dla plażowiczów, ale za to molo się im wizualnie wydłuża... Natomiast w Świnoujściu, można rzec, miejsca do opalania nigdy nie zabraknie, za to teoretycznie każde molo może kiedyś kończyć się w piasku... Tak z resztą przez wiele lat jako dziecko myślałem, o tym kuriozum architektonicznym cośmy mieli przy centralnym zejściu na plażę, że to przedwojenne niemieckie molo znane z pocztówek właśnie, do naszych czasów dotrwało już nie w morzu się kończąc, a na plaży. Ale dziś się zastanawiam czy to nie połowiczne wytłumaczenie, bo to niemieckie molo było drewniane, a nie betonowe, wiec może ewentualnie nie tylko Imperium Piasku, ale i ludzie się dołożyli do tej destrukcji, i większą część tamtego starego mola zniszczyli. Ale jedno nie ulega wątpliwości, wraz z wiekiem, od najdawniejszych wspomnień z dzieciństwa, aż do ostatniego razu gdy tę „budowlę” widziałem, jej końcówka była coraz dalej od brzegu... No i pamiętam też czasy kiedy w „baraku” umieszczonym na tej końcówce urzędowali latem ratownicy, pod sobą zaś, czyli tak jakby w piwnicy... mieli magazyn na łodzie i inne sprzęty. A na dachu wywieszano flagi oznaczające czy można się kąpać czy nie. Flagi z resztą nie wiedzieć czemu teraz są nieco inne. Biała – się utrzymała, i nadal znaczy pozwolenie na kąpiel. Czerwona już jednak teraz spełnia rolę dawnej czarnej – czyli całkowity zakaz kąpieli, i już są tylko te dwa kolory, nie ma opcji pośredniej, oznaczającej morze niebezpieczne, ale z możliwością kąpieli na własne  ryzyko. No fakt, że przy czarnej teoretycznie też jakiś szaleniec jak się uparł to mógł wleźć do wody, a jakaś różnica musiała między czarną a czerwoną być, a ja kojarzę tylko taką, że czerwona wisiała częściej, a czarna była zawsze też jak był sztorm. Za to o wiele drastyczniejsza zmiana nastąpiła w barwach bojek. Tu już naprawdę może człeka z mego pokolenia zamurować, a to niefortunne w środku kąpieli ;) Któż u licha wpadł na koncept żeby z dnia na dzień odwrócić znaczenie kolorów. Odkąd pamiętam były dwa rodzaje boi na kąpieliskach – żółte i czerwone. Te pierwsze wyznaczały strefę kąpieli dla nieumiejących pływać i początkujących pływaków, a te drugie były granicą nawet dla tych co dobrze pływają. Teraz jest zupełnie odwrotnie. Śmiem twierdzić, że to wręcz niebezpieczne. Gdybym dajmy na to nie dowiedział się tego jakoś zupełnie przypadkiem na lądzie, to mógłbym przekroczyć obecną linię czerwonych nie zwróciwszy na nie uwagi gdyż samo dno morskie jest wskazówką tej granicy. Po prostu jest dość płytko, i zdarzają się wręcz mielizny w  strefie dawnej „żółtej”. Więc można sobie iść / płynąć nie rozglądając się aż do pierwszej „głębinki”, a potem już człowiek wiedział, że trzeba czujnie dalej płynąć, by nie minąć czerwonych boi. Tyle że w tym momencie miałbym je już za sobą, a przed sobą żółte… I gdybym należał do tych ludzi (sam takich znałem), którzy lubią pływać w „głąb” morza (ja zawsze wolałem dojść do głębinki, i pływać w poprzek, głównie dlatego że mam tak szybką przemianę materii iż szybko mi się magnez z organizmu wypłukuje, i jestem podatny na kurcze, i przez to wolę jednak zawsze być w miarę blisko ostatniej mielizny) to mógłbym daleko za te żółte wypłynąć nim bym się zorientował ze podejrzenie długo nie widać czerwonych… 
 
             Ale dość tych żali, na razie nie płynę, a idę, i już jestem tak blisko! Z Mariuszem w końcu doszliśmy do tego, że już minąłem to wejście którym on wchodził, więc teraz mnie „goni”, a z Robertem, że są prawie na granicy i gdzie ja jestem? A ja że nie mam bladego pojęcia, i może ja już jestem w Niemczech, bo mijający mnie szwargocą (co jednak o niczym nie przesądza bo swobodny przepływ ludzi na plaży był jeszcze na długo przed strefą Schengen;). Po chwili jednak zobaczyłem „podejrzanie-znajomie” wyglądających dwóch jegomościów, którzy okazali się być dwoma Robertami, co na mnie czekali. Przywitalim się, a po niedługiej chwili nadciągnął do nas i Mariusz. We czwórkę już przeszliśmy ostatni odcinek polskiej plaży, gdzie granicę (na której pamiętam podwójny pas zasieków kończący się w morskich odmętach) poznać można w zasadzie już tylko po niskiej roślinności na wydmach – pozostałości po pasie przygranicznym. Okazuje się, że przez las na wydmach zrobiono transgraniczną promenadę, oświetloną nocą przez latarnie zasilane bateriami słonecznymi na tym pasie przygranicznym stojącymi. Na nim też stoi metalowe coś na kształt bramy zawierające informacje o tym projekcie, a od tego odchodzi drewniany „spacerniak” kończący się przy plaży, i w chwili gdyśmy właśnie nań wkroczyli, Mariusz zrobił mi niesamowitą niespodziankę – przyznając mi w imieniu Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz” pamiątkowy medal, na okoliczność ukończenia Wyprawy. Jest to medal, który został wprawdzie wybity dla uczestników międzynarodowego maratonu Świnoujście – Wolgast, ale jak to Mariusz podsumował, zasługuję nań jako że kończąc swoją Wyprawę, pokonałem odcinek sporej wielokrotności tegoż maratonu. Z pomocą jednego z Robertów, który przejął mój aparat, jeszcze mała sesja zdjęciowa na koniec – z medalem, przy słupkach granicznych i przy „bramie”. Wspomnianą promenadą cofnęliśmy się do parkingu (na którym, ech, pierwszy raz siedziałem za kierownicą, na kolanach Dziadka, jeszcze nie sięgając do pedałów;), gdzie chłopaki zaparkowali, i odwieźli mnie na camping „Relax”, gdzie OSiR zapewnił mi przytulny pokoik w domku kempingowym. 

              I to jest koniec mojej podRóży… tego odcinka, bo póki oddycham, póty podróż trwa! Gdy tak usiadłem w tym pokoiczku, powoli uświadamiając sobie, że to już rzeczywiście ”koniec”, gdy włączyłem telewizor, i rozsiadłem się na kanapie, ogarnęła mnie taka pustka, taki pełen marazmu brak celu… Cel osiągnięty i natychmiast utracony… Pokonałem swoją słabość, ale ona wcale nie zniknęła. Przezwyciężyłem samotność, ale i tak pozostałem na końcu samotny. Siedząc tam mogłem myśleć tylko o tym, co jest następnym celem, co jeszcze muszę zdobyć, aby znów poczuć to nieporównywalne do niczego poczucie wartości swojego życia, sensu istnienia. Byłem jak mały kotek, czy raczej wilczek, z którym Bóg się bawi puszczając zwierciadlane refleksy, które jawią mu się jako coś do schwytania, ale za każdym razie jak skoczy na tę zdobycz i ją „złapie”, w cudowny sposób ona wymyka mu się i pojawia się w innym miejscu. Więc znów trzeba się zaczaić i skoczyć, a nuż tym razem uda się pochwycić to umykające szczęście. Może tylko tak je mogę odnaleźć. Poprzez kolejne małe zwycięstwa, skok za skokiem, aż szkiełko (i Oko;) Pana Boga doprowadzi mnie do najważniejszego celu, do głównej Nagrody… 

              Siedziałem tam, tak jak każdego z ostatnich trzydziestu wieczorów, i po raz pierwszy nie rozkoszowałem się odpoczynkiem, ale przeciwnie – nie mogłem usiedzieć. Wstałem i poszedłem na nocny spacer ulicami Świnoujścia. Wzdłuż całej Promenady aż do basenu, potem uliczkami dzielnicy uzdrowiskowej do parku, po drodze spotykając niespodziewanie komendanta Batalionu SG, z którym się wszak pożegnałem rano, co teraz wydawało się jakaś odległą przeszłością. Potem ulicą Matejki, koło Amfiteatru, skręcam w Chopina, i znów koło tego parku co w ciągu dnia przezeń przechodziłem, szybkie zakupy w sklepie, i ulicą Piłsudskiego znów do Promenady, gdzie fundnąłem sobie uroczystą kolację w smażalni, i dopiero powrót na nocleg. 

Picture
            Trzeba jednak wspomnieć, że to taki koniec-nie-koniec, bo następnego dnia skorzystałem z serdecznego zaproszenia Cioci Róży, by jeszcze przed powrotem do Warszawy się u niej zatrzymać, ale 2 dni później, znów zawitałem od Świnoujścia, aby korzystając z dnia pracy (poniedziałek), odwiedzić w szkołach dwie moje dawne, a znakomite nauczycielki z liceum – od biologii i wychowawawstwa – Sylwię Rybczyńską i od polskiego – Panią Dominiak, a także jedną Ciocię. Dotarłem też w lepszej niż poprzednio porze na cmentarz, nawiedziłem groby Ojca, Dziadka Mariana i Wujka Miecia, koleżanki z liceum oraz synka mojego serdecznego  Przyjaciela. Potem poszedłem do jeszcze jednej dzielnicy, z którą też nieco sentymentalnych wspomnień mam, spotkałem tam kolejną Ciocię, następnie odwiedziłem Mariusza w pracy, który po spotkaniu odwiózł mnie pod karsiborską przeprawę promową, dzięki czemu szybko znalazłem się w tym miejscu na Wolinie, gdzie znalazłem się 29-ego dnia, i ruszyłem na ostatni, dodatkowy odcinek – od przeprawy, przez most na Wyspę Karsibór i wzdłuż jej głównej drogi, do przedszkola w którym pracowała Mama, i jeszcze dalej do XV- wiecznego kościółka. I to były już właściwie ostatnie kilometry (4,44) w Krainie 44 Wysp, na trzeciej co do wielkości Wyspie. 

            Jedną z zasług satelitarnych map w Internecie jest możliwość odkrycia ciekawych zakątków nawet tam gdzie człowiek pół życia przemieszkał i nie podejrzewał, że warto się tam zapuścić. Więc to na pewno nie  ostatnie moje słowo w kwestii włóczęg po Świnoujściu, plany już się  krystalizują, cele – te bliższe i te dalsze, te krajowe i te zagraniczne – już  są wyznaczane, już mi tam i ówdzie na mapie mignął nawigacyjny refleks, i gdy tylko Fortuna łaskawą będzie, wzuję buty, albo i boso, wsiądę na rower albo i kajak, chwycę wiatr w żagle albo w gołe dłonie i ruszę na szlak mego życia, może całkiem sam (tj. tylko z Aniołem Stróżem), a może w towarzystwie jakiejś miłej kompanii, może zapomniany, a może znów obserwowane przez wiernych czytelników bloga, może znów wrócę z tarczą, a może tym razem na tarczy… Już wiem, że sam cel nie jest tak ważny jak odwaga by doń wyruszyć. Rzucić wszystko co nie istotne, i pójść za głosem serca, z nadzieją, że jest w nim głos Boga, a nie tylko własna głupota... Iść i upadać, ale się podnosić… wierzyć i wątpić, ale nie rozpaczać… kochać i pożądać, ale nie kalać… trzeba iść dalej, Wilku!

Wilkowe refleksje: Ostatnie to już miejsce na refleksje, więc najwyższy czas napisać, nawiązując z resztą do dzisiejszego „tytułowego” zdjęcia – coś o wilkowej Róży, co by rozwiać róż-ne ;) podejrzenia i mylne osądy, których trudno uniknąć, i o które co i raz  się rozbijam jak o jakieś zdradliwe skały wybrzeża Prawdy. 

Wilk kocha Różę, ale nie jest to Miłość z kart jakiegoś romansidła. Nie jest to zakochanie ani zauroczenie. Kocha ją jak basior młodą waderkę z własnego stada, która nie jest jego partnerką życiową, ale kimś na kształt wataszej siostrzyczki. To Miłość która wykracza poza ramy słów, i ciężko o niej mówić. To Miłość, którą się przeżywa a nie opowiada. To Miłość za którą warto oddać życie. Jedyna taka, niepowtarzalna i nieporównywalna. A przy tym trochę zagubiona, dlatego stale trzeba iść przez świat, by do Niej zmierzać…

Dlatego nie dziwcie się gdy czytacie
                                o kolejnej niewieście
                                w kolejnym mieście ;) 
                                która „rzuciła urok” na Wilka     
                                o której wdziękach pisał słów kilka
Nie myślcie sobie przy tym: 
                                „ale jak to, a co z Różą?”
                                bo te sprawy różni tak dużo
                                inne uczucia, inne pragnienia
                                inny całkiem punkt widzenia
Bo jak się Wilk rodził
                                to dostał Anioła Stróża, 
                                a jak się rodziła Róża
                                to stanął przy niej i Anioróż
                                i na zawsze wierny jej Wilk Stróż.. 
  
Bilans dni: 17,34 km
Do tej pory: 552,1 km

Pozdrowienia: dla zastępcy komendanta Pomorskiego Batalionu Straży Granicznej, jego Asystenta, oraz całej załogi łodzi patrolowej z kapitanem na czele, dla serdecznych kolegów Mariusza, obu Robertów i Patryka, a także Krzyśka, który nie mógł się ze mną spotkać ze względów zdrowotnych, dla Rybci i Pani Dominiak, dla właściciela smażalni Krewetka, który chwilę ze mnąpogawędził o rybach i savoir-vivrze, i wszystkich drogich mi
Świnoujszczan których spotkałem choć na chwilę i tych których spotkać się nie udało.  
 
Nocleg: camping Relax Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz” w Świnoujściu  oraz u Cioci Róży w Międzyzdrojach
Zobacz więcej zdjęć

TRASA:

Świnoujście 
(Paprotno - port - rejs po porcie i morzu - Centrum - port - Park Zdrojowy - falochron i Stawa Młyny - plaża - granica państwa)
0 Komentarze

Dzień 29. (czwartek) - "...Uznam za sukces! :-)"

12/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Przedostatni dzień. Świetne uczucie, gdy już można z dużą dozą pewności sobie to zaplanować. Dzień trochę wietrzny, na tyle, by nie  trudzić się upałem, ale też i nie spowalniać pod naporem zawietrznej. Złowieszcze chmury tym razem nic złego nie wieściły. Przede mną prosty odcinek, bo w nogach już wyryty, tak jak i w pamięci. I kiedy patrzyłem w odległe  jeszcze zarysy portowych żurawi i latarni morskiej, to nie zgadywałem, ani nie domyślałem się. Wiedziałem – to moje Świnoujście. 

        Niestety! Choć nie było to zaskoczeniem, to nadal smutno, że nie da się jak niegdyś, dojść do wschodniego falochronu świnoujskiego wejścia do portu. Drogę zagradza płot, a zanim nowy falochron, wyznaczający granicę budowanego gazoportu. Robi wrażenie wielkością, jednak nie zaliczyłbym tego do wrażeń pozytywnych… A po ucałowaniu ziemi rodzinnej i zejściu z plaży oraz kilku krokach przez las, wychodzę na znaną mi drogę, z nieznanymi mi dotąd olbrzymimi zbiornikami na gaz, które swym przytłaczającym kształtem, zwłaszcza na linii lasu, jeszcze bardziej straszą niż ten falochron na linii morza. Nie mniej niegdyś też nie dało się przejść (cywilowi;) przez cały port, więc nawet dochodziwszy od tej strony do ujścia Świny, i tak trzeba było się do tej drogi wracać. Kiedyś tu nawet w sezonie jeździł autobus miejski, teraz nie wiem. Ale nawet z tym przystankiem, była to zawsze taka najmniej uczęszczana plaża w Świnoujściu, nie znana turystom, czyli tak zwanej „stonce”, która zalegała ciasno jak sardynki w puszce większość plaży na Uznamie. Ale to tylko w lipcu i sierpniu oczywiście ;)

        Doszedłszy do głównej szosy biegnącej z głębi wyspy do przeprawy w Centrum (w odróżnieniu od szosy, prowadzącej do przeprawy w Karsiborzu), skręciłem znów na zachód, by wkrótce dotrzeć do obrzeży zabudowanej części Świnoujścia, dzielnicy Warszów (tu wyjaśnienie, że są jeszcze dwie dzielnice dalej na wschód wysunięte – Przytór i Łunowo), ale tak położone, że jadąc tą szosą, tylko się skraj Łunowa mija, nie wjeżdżając w zabudowania). Szedłem drogą najkrótszą, więc i do centralnej części Warszowa nie zaszedłem, ale z daleka spoglądałem z rozrzewnieniem na warszowski kościół (niezbyt urodziwy z zewnątrz, ale cóż, w takich czasach powstał, w jakich powstał… a sentyment i tak się ma…), w pobliżu którego jest i przedszkole, w którym Mama Wilka przepracowała wiele lat, i dom, w którym młode wilcze serce zatrzepotało jeden z pierwszych razów ;-) Stare dzieje… dalej przejście torowe, gdzie nie raz jako dziecko się stało przy samym szlabanie podziwiając pędzące w dal pociągi, budzące wspomnienia wakacji. I już część przyportowa, sklepik, w którym niegdyś była często, z Mamą po jej pracy, nawiedzana księgarnia, a po drugiej stronie – szok! Cały pasaż nowiutkich domów ze sklepami na dole. I ostatnie tory, te co to jadąc od Szczecina pociągiem, czy to z wakacji wracając, czy na studiach przyjeżdżając w czasie przerw, ZAWSZE pędziło się z ekscytacją do okna, żeby popatrzeć na wodę w porcie, zaciągnąć się (nie)świeżym zapachem portowym, który zwykłem zwać "rybią kadzielnicą" ;-) a przy okazji spojrzeć czy prom stoi, czy odpływa czy przypływa, żeby wiedzieć czy się po wyjściu z wagonu śpieszyć czy nie. I już mijam wspomnianą przeprawę promową i idę dalej... bo tu najwyższy czas wyjaśnić iż (co już sygnalizowałem wcześniej), już w czasie Wyprawy postanowiłem, że wydłużę sobie sam ostatni fragment Wybrzeża, w ten mianowicie sposób, by miast przeprawić się w tu do Centrum na Uznam, to pójdę jeszcze na południe, wzdłuż Kanału Piastowskiego, aż do przeprawy w Karsiborzu. Aczkolwiek plan mój był taki, że skończę dziś na Wolinie, tu w porcie gdzie mieści się placówka Straży Granicznej, a Uznam zdobędę dnia ostatniego. Jednak Los mi tu przygotował niespodziankę, udowadniając, że Włóczykijom nie wypada się do wygód zbytnich przyzwyczajać ;) I otóż, po raz pierwszy trafiłem do placówki SG, w której nic o mnie nie wiedziano… Taka siurpryza! I to akurat w rodzinnym mieście, gdzie jak na początku sądziłem, być może tylko tam się w ogóle przejmą mną ;) No ale, w końcu ktoś do mnie wyszedł, i wpuścili mnie do środka do czasu wyjaśnienia, napoili, dali skorzystać z łazienki, więc nie jest źle. A za chwilę sprawa się wyjaśniła, po prostu w przeciwieństwie do poprzednich placówek, ci nie zostali uprzedzeni przed samym moim przybyciem (w niektórych  gdzie byłem, to na przykład mi mówili, że już dzwonili do następnej i tam na mnie czekają, albo jak już docierałem, to mówili że dostali telefon wczoraj czy przedwczoraj i byli przygotowani), a list w tej sprawie z Komendy był już na tyle dawno, że zapomnieli o tym. No fakt, kto mógł się spodziewać, że ktoś będzie szedł do nich 29 dni… Może nawet myślano, że już odpadłem z trasy i do nich nie dotrę. A oficer dyżurny, akurat mógł nie wiedzieć. Więc jak już się wszystko wyjaśniło, to druga niespodzianka – w tej placówce, nawet jakby chcieli, to nie ma możliwości noclegu… ale! Są jakieś łóżka w jednym z budynków w dywizjonie stacjonującym po drugiej stronie. I tu się obnażyły moje luki w wiedzy o organizacji SG, bo jak zobaczyłem na stronie internetowej że jest placówka przy porcie, to niesłusznie założyłem, że ten kompleks na Uznamie, który doskonale pamiętam (z jednej strony po drugiej stronie ulicy stał internat, w którym Mama pracowała, z drugiej zaś blok, w którym mieszkała nasza zaprzyjaźniona rodzina, więc pół dzieciństwa spędziłem w tej okolicy), już nie należy do Straży. A tymczasem, to są dwie różne jednostki (o tym więcej w notce ostatniej), z niezależnym dowództwem do tego. I oficer dyżurny zadzwonił tam, i dowiedział się, że mogę się tam na nocleg pojawić, uprzedziłem tylko że będę nie tak prędko, bo choć już sił mało, ale nie będę diametralnie przerabiał planu, i pójdę jednak na tę przeprawę karsiborską. Dostałem jeszcze na drogę wody, i ruszyłem dalej.

        Mimo zmęczenia szło się całkiem przyjemnie, w promieniach długo zachodzącego słońca, drogą którą wszakże nigdy nie chodziłem, a za to często jeździłem autobusem, do kolejnego miejsca pracy mojej Matuli – do przedszkola we wspominanej tu już dzielnicy – Karsibór (innym celem wypraw w ten rejon, był rezerwat ptaków Karsiborska Kępa, swego czasu nawet należałem do zawiadującego nim Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków). Przeszedłszy przez resztę Warszowa, i Ognicę, i wsród łąk okolicznych, dotarłem wreszcie do dużej przeprawy promowej (ta w Centrum, jest samochodowo-pasażerska, ale wpuszczane są pojazdy tylko mieszkańców; tu zaś przeprawiają się głównie pojazdy, ale oczywiście człowiek też może; przed wielu laty, istniała jeszcze w Centrum przeprawa wyłącznie pasażerska, z budzącymi wiele radosnych wspomnień stateczkami, z których pamiętam szczególnie Filutka i Fafika:). Tu pływa kilka największych promów świnoujskich, i choć wszystkie mają w nazwie Karsibór, i choć wszyscy mówią o przeprawie promowej w Karsiborzu, to jednak warto wspomnieć że jest to takie drobne niedociągnięcie, określenie umowne, bo rzeczony Karsibór to dzielnica znajdująca się na wyspie Karsibór;) która zaczyna się dopiero za mostem, który jest jeszcze kawalątek na południe od tej przeprawy, więc de facto promy poruszają się między Uznamem a Wolinem, i nigdy nic z Karsiborem nie miały  wspólnego… chociaż… dawno, dawno temu;) gdzieś w odmętach dziecięcych, zamazanych wspomnień, jest taki mały promik, odbijający z Uznamu (w zbliżonym do obecnego miejscu), a przybijający do Karsiborza, w czasach, gdy nie był jeszcze wybudowany most… i gdzieś tam widzę, małego Wilczka płynącego nim z kochanym Dziadziusiem… nie wiem tego, ale być może ta przeprawa była pierwotna do obecnej, i z tego powodu przejęły tę nazwę obecnie tu pływające jednostki.

        Gdy płynąłem promem, słońce było już za widnokręgiem. Jak można się domyśleć, dość długą szosą biegnącą przez las od tej przeprawy do zabudowań uznamskiej części Świnoujścia, też nigdy nie chodziłem pieszo, bo nie bardzo było powodu. Nie jeździł też tu nigdy żaden autobus, a ten którym się jeździ do Karsiborza, startuje przy przeprawie w Centrum, bo jak wskazuje logika, ten kto ma samochód, to pojedzie sobie do tej przeprawy która mu wygodniejsza, a pieszy wbrew pozorom zawsze ma bliżej przez przeprawę w Centrum. Z resztą rzadko ktoś z tej części Świnoujścia ma powód być w Karsiborzu, a z kolei Karsiborzanie głównie do urzędów czy na zakupy na Uznam się wyprawiają, a to wszystko jest bliżej tamtej przeprawy. W każdym razie piszę o tym, żeby nie było się aż tak zaskakujące dla Czytelników, że Wilka zaskoczyła długości tego odcinka ;) Oczywiście jak już kiedyś wspominałem, na „długość” ma wpływ to ile się do tej pory przeszło, więc te końcowe etapy sprawiają wrażenie najdłuższych, ale i tak sądziłem, że zobaczę światła miasta znacznie wcześniej. Tymczasem zdążyły zapaść już totalne ciemności, a ja dalej idę i idę. Nie pamiętam nawet czy od początku był tam chodnik obok szosy, pewnie dlatego że przez te ciemności to i tak mnie drażniły światła samochodów, zwłaszcza że dużo było tych co to niedowierzają swoim oczom i koniecznie muszą poświecić "długimi", żeby się uważniej przyjrzeć „zjawisku” na poboczu. A kiedy to robią, to nie tylko ja ich nie widzę, ale też i swojej drogi nie widzę nagle oślepiony, i mimochodem chód zwalniać muszę... 

         Niedaleko już końcówki nastąpiło kolejne bliskie spotkanie III stopnia z „dziką” naturą ;) Świnia (dosłownie) wredna, warknęła znów na mnie, tak jak uprzednio ze skraju lasu, i tak jak wtedy dreszcz mimowolnie mnie przebiegł, ale tym razem nie dałem sobie w kasze dmuchać! Nikt nie będzie podskakiwał Wilkowi już na jego własnym terenie! Tak mu z nagła „odsczeknąłem” (coś w stylu: „ja ci tu powarczę cholero jedna!”) że „trzód” ów niechlewny, jak się zamknął to się już więcej nie odezwał. Słuch po nim zaginął ;-) A że od początku nie było go widać, to trzeba by zakończyć słowami – i tyle go było słychać… :D

        Jeszcze tylko mnie jakaś nowa droga (na budowę czy coś), zmyliła, i za wcześnie skręciłem, ale zaraz już trafiłem na właściwy zakręt – w stronę cmentarza. No niestety o tej porze to już cmentarz zamknięty, ale przystanąłem mniej więcej na wysokości, znajdującego się w głębi grobu mojego Ojca, by oddać mu cześć, i modlitwę krótką odmówić. Co ciekawe, już wiele razy tam byłem odkąd wyburzono pewien budynek na końcu tej ulicy (tudzież początku – patrząc od miasta), a i tak wrażenie w pamięci dziecka zapisane (z adnotacją,że na cmentarz do Taty, to trzeba skręcić obok tego niebieskiego budynku…) jest tak silne, iż za każdy razem ponownie tam będąc myślę „o! już go nie ma!”, a dopiero zaraz potem „no tak, przecież wiem…”
Wychodzi się tam akurat prawie przy samym skrzyżowaniu, od którego już rzut beretem do mego celu, a tak czekała mnie na koniec dnia tym razem bardzo miła niespodzianka. Mimo późnej pory, czekał na mnie zastępca dowódcy Pomorskiego Batalionu Straży Granicznej (sam dowódca, był na wyjeździe służbowym), który w przeciwieństwie do oficerów po drugiej stronie wiedział o mnie wcześniej i wyczekiwał mego przybycia. No to mi też od razu rozjaśniło tamtą sytuację, bo jak już się wie, że w porcie jest maleńka placówka, a tu znacznie większa jednostka, to nie dziwi że to właśnie ci zostali o mnie powiadomieni, i pewnie nikt nie przewidział, że ja w ogóle tam skieruję swoje kroki. I stąd to zamieszanie. Niestety Pan Komendant zmuszony był na mnie czekać dłużej niż potrzeba, bo odebrawszy telefonicznie wiadomość z tej drugiej placówki, uznał że to jakaś pomyłka, że ja będę szedł przez Karsibór, skoro dopiero co wyszedłem z budynku SG, od którego do promu w Centrum jest 5 minut… Ale nic a nic go to nie zraziło, był bardzo miły, i tak chwalił mnie, że nie pamiętam kiedy ktoś ostatnio tyle naraz dobrego o mnie powiedział :-) a to przecież nic znowu takiego wielkiego… dla mnie, to może tak, ale z zewnątrz patrząc, to niewielkie osiągnięcie… Zaraz też pokazał mi przygotowany dla mnie
pokój gościnny w drugim budynku, i zaproponował byśmy się o 10:00 rano spotkali w jego gabinecie – że spokojnie porozmawiamy, i jeszcze pewną niespodziankę mi zaproponuje (to znaczy od razu powiedział jaką, ale moi drodzy Czytelnicy mogą chyba wytrzymać do następnej notki:)

        I tak to w 29-tym dniu od wyjścia z Osady Rybackiej na skraju Gdyni, ułożyłem do snu głowę, w mieście w którymem się urodził, dorastał i w wiek męski wkraczał. 

Dobranoc…

Bilans dnia: 27,62 km
Do tej pory: 534,76 km

Pozdrowienia: dla śmiechowej pary spotkanej u wyjścia z plaży na Warszowie, Strażników z Placówki w porcie Świnoujście, załóg wszystkich świnoujskich portów oraz z-cy Komendanta Pomorskiego Batalionu SG

Nocleg: koszary Pomorskiego Batalionu SG
Zobacz więcej zdjęć

TRASA:

Międzyzdroje --- Świnoujście (Warszów - port - Ognica - przeprawa promowa Karsibór - Wydrzany - Paprotno)
0 Komentarze

Dni 27-28. (wtorek-środa) - "Nie dla wilka parów(ka)..."

10/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Niestety chłopaki z rana nie byli tacy żwawi jak wtedy kiedy ich spotkałem, i jakoś nie potrafili się zdeklarować co dalej, czy tak jak mówili dnia poprzedniego, potowarzyszą mi do Dziwnowa, i to, i tamto, i w końcu zanimem się spakował to pożegnali się ze mną, życząc powodzenia i poszli  na spacer ze skądinąd bardzo sympatycznym psem. No to skoro tak, to wyszykowawszy się ruszyłem jak zwykle samotnie na szlak. Po drodze jeszcze raz  mijając wspomniany wczoraj bar, i ku mej uciesze zobaczywszy tam sprzątające, jeszcze przed otwarciem, warte zapamiętania „dziewczę pracujące”. Słowo „kobieta” było by w pełni uzasadnione, jednak przez „40-latka” kojarzyłoby się  od raz z babeczką najmniej po 50-tce, czyż nie? ;)

        W Dziwnowie mogłem kiedyś, w dziecięctwie, być. Nie jestem pewien, a już na pewno nic nie pamiętałem, więc zobaczyć koniecznie choć trochę chciałem. A że miało to już być niedaleko od Dziwnówka, to poszedłem drogą wzdłuż Zatoki Wrzosowskiej (jest to zatoczka rzeczna, nie morska), ale też i nie bez znaczenia był tu fakt, że gdyby jednak chłopacy zdecydowali się do tego Dziwnowa na rowerach pojechać, to na drodze miałbym znacznie większą szansę ich jeszcze spotkać niż na plaży ;) I rzeczywiście, spotkałem ich, ale dopiero w samym Dziwnowie, i akurat pech chciał, że na moim pierwszym postoju, kiedy sobie usiadłem na ławce koło kościoła, więc tylko zobaczyłem jak mignęli rowerami na szosie. Aczkolwiek zauważyli mnie i z daleka się przywitali, ale pomknęli dalej, w mniej lub bardziej siną – dal. Trochę muszę przyznać zaskoczyli mnie tym kontrastem, po wczorajszej wylewności, dziś nadal z sympatią ale z dystansem. No nic, ruszyłem i ja dalej. Jeśli chodzi o samo miasto, to urzekła mnie ta część przed mostem, na który skręcając po raz ostatni zobaczyłem twardo pedałujących znajomków. Most mnie zaskoczył. Wiedziałem tylko, że w Dziwnowie jest most zwodzony, który sobie zawsze wyobrażałem, nie wiedzieć czemu, jako dwyskrzydłowy. Tymczasem wchodząc na ten, pomyślałem tak: „o rety, rety, zlikwidowali most zwodzony?!” -  w czym to jeszcze utwierdziło mnie to, że akurat jakieś prace były na nim prowadzone. Zacząłem też się rozglądać, czy nie ma tam innego, bo może jestem na jakimś pomniejszym, co samo w sobie, było głupim pomysłem, bo czyż nie był by bezsensowny most „otwierany” w miejscowości, w którym niedaleko byłby most stały? Po cóż otwierać, skoro i tak dalej by się utknęło… A tymczasem niespodzianka! :) Nie jest on skonstruowany tak, że podnoszą się równo na środku rozdzielone dwie części mostu (w takowych jak wiecie są po obu stronach te konstrukcje, które linami je unoszą), tylko na początku lewobrzeżnej części jest fragment mostu który może być podnoszony, a większa część mostu jest stała. Innymi słowy, statek płynący środkiem rzeki musi skręcić ku lewemu brzegowi, tam przepłynąć przez dość wąski jak na oko laika odcinek pod mostem, by potem znów do środka wyrównać. Bardzo to interesujące!
(najlepiej to widać na  GoogleMaps, gdzie szerokość podnoszonej części, wyznaczają takie rozszerzenia do  podpór, które jak mniemam ułatwiają wcelowanie jednostkom pływającym, więc idealnie tam widać, jak niewielka część tego mostu jest zwodzona… dobrze, że idąc przez most się nie modliłem, bo bym pewnie w roztargnieniu powiedział „…i nie zwódź nas na pokuszenie…”:)

        Niedaleko za mostem skręciłem na drogę wiodącą ku morzu, przy której natknąłem się na małą polankę nad brzegiem jeziora, z altanką turystyczną, w której sobie dokonałem konsumpcji :) A jeziorko robiło piękne wrażenie, a dodatkowo przeczytałem o tym miejscu, iż to unikatowe siedlisko ptactwa, i takie ciekawe miejsce, o tyle, że jeziorko to o nazwie Martwa Dziwna (lub wg innych źródeł Jezioro Martwe), powstało w sposób sztuczny, a jest to dawne ujście tej cieśniny do morza, z jednej strony zasypane przez ludzi (tam gdzie powstało szybsze i wygodniejsze ujście portowe), a z drugiej podejrzewam, że natura je zasklepiła plażą jak tylko zanikł prąd rzeczny. Wiedziony, czy też może zwiedziony (zwodzony?;) ciekawością, zamiast wyjść tam na plażę, skręciłem w leśną ścieżynę biegnącą wzdłuż tej Martwej Dziwny, a i dalej tak mi się przyjemnie szło przez ten wrześniowy las, pełen babiego lata (to, jeśli mam być szczery, akurat najmniej uroczy element przyrody, zwłaszcza jak sobie pająki uwidzą za ulubioną wysokość tę, gdzie Wilk zwykle ma mordkę ;) i lśniących w słońcu pajęczyn. W tej  części jeszcze nadwodnej, z obiecanych „unikatów” ornitologicznych to wypatrzyłem (nie że tylko usłyszałem;) jeno dzięcioła, ale był dość wysoko, i głowy nie dam, czy był to dzięcioł mały, średni czy może nawet niewyrośnięty duży-młody ;) (może ktoś lepszy pozna go na zdjęciach). I tak to lasem dobrnąłem do opłotków Międzywodzia, gdziem na ławeczce wrzucił co nieco na ząb (odchudzając wciąż niesioną wałówę od księdza z Dziwnówka), a następnie nawiedził kościół Wniebowzięcia NMP, któren zapadł mi w pamięci krzyżem przyozdobionym różami, oraz dwoma wielkimi witrażami wyobrażającymi postacie naszych dwóch błogosławionych – Jerzego Popiełuszkę i Jana Pawła II. Za kościołem, kawałek przez lasek, taki niemal „miejski”, i oto znowu plaża, słońce, morze :)

        Niewiele już stamtąd dalej, mniej więcej na wysokości początku Jeziora Koprowo, zobaczyłem tak wyczekiwane oznaczenie granicy Wolińskiego Parku Narodowego (to już tak blisko domu!). Tam też ujrzałem maszerującego żwawo z naprzeciwka piechura z plecakiem, którego zagadałem o cel wędrówki. Okazuje się, że trasę obrał sobie podobną do mojej, jeno w drugą stronę (i choć wiem już że nie udało mu się jej pokonać – o czym powiadomił mnie mejlem jakiś czas później – to i tak jestem pod wielkim wrażeniem, bo wiem że to nie słabość go zatrzymała – wyobraźcie sobie, że ja zamierzałem „ambitnie” tego dnia dojść do Międzyzdrojów, a już kiepsko się czułem, a tymczasem on wyruszył w trasę ze Świnoujścia rano… tego dnia! A zamierzał dojść dalej niż skąd ja tego dnia wyruszyłem… i to z wielkim plecakiem, idąc lekko, szybko, jakby był na zwykłej przechadzce! Szkoda, że inne czynniki go powstrzymały, ale z taką kondycją, to nie wątpię że następnym razem, lepiej się przygotowawszy logistycznie, machnie tę traskę „z zamkniętymi oczami” (choć na takim szlaku, to lepiej cały czas patrzeć, bo i jest na co!:)

        Teraz już wkroczyłem w krainę klifów, która jednak przywitała mnie ponuro, deszczowymi chmurami, które nie tylko oblicze miały groźne, ale i nie  próżnowały. Więc kiedy doszedłem do międzyklifowego „spłaszczenia” z przejściem  do Wisełki, postanowiłem nie ryzykować i wejść w las, nim drobny deszczyk przerodzi się w oberwanie chmury, akurat jak będę szedł wzdłuż tego największego klifu, gdzie nigdzie nie będzie szansy się schować. Z pełną świadomością, że sporawo nadkładam drogi, no ale widać było mi przeznaczone, właśnie dziś zrobić  tej najdłuższy odcinek całej Wyprawy. Jeszcze sobie na dokładkę w Wisełce nadłożyłem więcej niż ustawa przewiduje, bo nie trafiłem w dobre przejście z lasu, i zasadniczo musiałem obejść całą wioskę bokiem (czyli cofnąć się), przez zagrodę chyba opuszczonego domostwa… aż do asfaltówki, którą już dotarłem do Międzyzdrojów, aczkolwiek żadną miarą nie pasowałoby tu stwierdzenie że „prosto do…” – bo byłoż to tyle żmudne dreptanie, co i szosa kręta… a jak sobie raz chciałem ułatwić, i i przejść lasem na przestrzał między kolejnymi wirażami, to był to najgłupszy z pomysłów, bo chaszcze tam były takie że może sobie parędziesiąt metrów ująłem, ale za to naście minut dodałem…  Krętość drogi zmuszała mnie również do schodzenia w rów (pobocza tam niestety albo nie ma, albo jest bardzo wąskie) za każdym razem jak jechał samochód, a „najciekawiej” się zrobiło po zapadnięciu zmroku. Najgorsze (choć to wszak dobre;) było to, że wcale tam nie padało, więc być może niepotrzebnie schodziłem z plaży… chyba że jakoś wodę do wody ciągnęło, i tylko nad morzem lało… tego się już nie dowiem. Ale dodam, że jeśli chodzi o uroki tamtego odcinka, to nic nie straciłem, bo będąc nastolatkiem, przeszedłem ten odcinek ze Świnoujścia do Grodna II (nie tyle miejscowość co ośrodek wypoczynkowy, między Międzyzdrojami;) a Wisełką), skąd wracałem wtedy autobusem, z przystanku który teraz mijałem na drodze, a nawet na nim odpoczywałem.

        Niemal już przed samymi Międzyzdrojami, droga biegnie między Lisim a… Wilczym (!) Parowem :) Ale to musi być nazwa z dawien dawna, bo odkąd pamiętam, to nie słyszałem o braciach wilkach na tym terenie. Międzyzdroje zaskoczyły mnie po dwakroć. Najpierw sam winny byłem sobie zamieszania, bo mi się wydawał że wyjdę w innym ich miejscu, ale gdy już w tym się połapałem to całkiem mnie rozbroiło totalne przebudowanie centrum. Anihilowano taki centralny placyk, na którym co by nie rzec, zarobiłem swoje pierwsze pieniądze! Jako pomagier w sezonowym kiosku należącym do znajomych mojej Mamy. Jedno popołudnie uczciwej pracy :) ale to i tak dużo, bo miałem wtedy nie więcej niż 10 lat. A tam teraz kamieniczki pobudowali, sklepy, kawiarnie, szok! A kawałek dalej, gdzie nie było nic, z kolei dwa hipermarkety, i centrum handlowe. Dobrze, że to jednak powierzchniowo nadal nieduża miejscowość, bo mimo początkowej dezorientacji szybko przebiłem się przez te  nowości, i wreszcie zobaczyłem coś wyglądającego znajomo. Upewniłem się jeszcze telefonicznie co do adresu Cioci Róży, i mając nadzieję, że akurat jest w domu, i że mnie rozpozna, ruszyłem do miejsca w którym jako dziecko spędziłem niejedno radosne popołudnie :)
Po pierwszym zaskoczeniu (z racji też ciemności na podwórzu) – radosne powitania :) Zaraz też Ciocia zaproponowała bym skorzystał z prysznicu, spod którego jak wyszedłem to pyszną kolację dostałem, i przyszła też przywitać się ze mną córka Cioci, która mieszka w tym samym domu, ale ma oddzielne wejście. Z resztą, właśnie jakem dzieckiem będąc tam bywał, to był to taki mały parterowy domek, a jak córka Cioci wyszła za mąż, to rozbudowali ten dom, na trzy piętra w zwyż, licząc ze strychem. I ogród taki inny... słowem - z tym jednym domem doznałem takiego zaskoczenia jak z całymi Międzyzdrojami, tyle zmian! Tylko serdeczność jaka w nim mnie spotkała – niezmienna! Nie tylko mogłem przenocować, i jeden dzień przed dalsza podróżą odpocząć, ale i dostałem do dyspozycji pokój z oddzielnym wejściem, który w sezonie służy letnikom. O, a jeszcze poznałem kolejnego na tej trasie kociaka, kotkę konkretnie, o imieniu Zuzia. Bardzośmy się od razu zakumplowali :) 
Zasłużony sen, w niezasłużenie królewskich warunkach! 
Picture
        Dzień kolejny spędziłem na standardowym regenerowaniu sił, uatrakcyjnionym zwiedzaniem nowości, i odwiedzaniem miejsc dobrze znanych, w pięknym skądinąd mieście – Międzyzdrojach, które to niegdyś nie doceniałem zbytnio, co tu dużo mówić – na fali pewnych niesnasek lokalnych. Coś tam zawsze Świnoujszczanie do Międzyzdrojan mieli, i odwrotnie, a i w czasie tego pobytu usłyszałem parę ciekawostek, które mogły na ten stan rzeczy wpłynąć. Nie zmienia to faktu, że miejsce to ma swój urok, i każdy ciekawy Pomorza, powinien je odwiedzić, choć dodam (trochę tu jednak ta Mała Ojczyzna zza kołnierza mi wyjdzie;) że strasznym, z turystycznego punktu widzenia, błędem jest, być w Międzyzdrojach, a nie zajrzeć nawet na jeden dzień do Świnoujścia. A już z ust niejednego urlopowicza takie przerażające historie słyszałem ;) Bo to trochę, tak jakby – nieujmując nic a nic urokowi Międzyzdrojów – być w Korei Południowej, mieszkać w Suwonie, i ani razu nie podjechać do sąsiedniego, połączonego nawet nitką metra, Seulu. 

         Niestety nie udał mi się jeden plan w Międzyzdrojach. Otóż, Roku Pańskiego 1965, 22. lipca w centralnym parku Międzyzdrojów, zginął pod drzewem, rażony piorunem swak (czyli brat siostry) mojej babki. Mając lat zaledwie 43 (w podobnym wieku zmarł mój ojciec), opuścił ten padół ostawiając w bolączce rozpaczy swą żonę i 7-letniego synka (jak to z historią, lubi się powtarzać, bo po moim ojcu też w podobnym wieku pół-sierota została…). I tam też, w tym parku, to drzewo wciąż stoi, nie powiem że „przeklęte”, bo to przecież nie drzewa wina, ani nie pioruna, a i w tej tragedii strasznej można się szczęścia dopatrzyć, bo jak mi to Babcia opowiadała, była tam i ona i Dziadek, i jej siostra z mężem i synem, więc osób 5 jak nie więcej, a zginęła tylko (aż!) jedna… Bardzo chciałem do archiwum rodzinnego zrobić zdjęcie, tego drzewa, a w przyszłości, pomyśleć jakoś o upamiętnieniu tego miejsca, a tu trudność się pojawiła… otóż, pamiętam doskonale jak mi ktoś z rodziny pokazywał które to drzewo, i ten ślad po piorunie, na którym już nigdy kora nie odrosła… tymczasem obraz w głowie przez lata zmatowiał, zatarł się, i choć to maleńki park, to nie mogłem się zdecydować które to drzewo, a chyba jakaś choroba dopadła drzewostan tamtejszy bo na niejednym znalazłem dziwne ślady na korze, co ostatecznie pogrążyło moje poszukiwania. I pozostaję na razie w niewiedzy…
Pozwolę sobie jednak z tych historii rodzinnych opowiedzieć taki smętno-piękny finał tej tragedii, w którym spoczywa głęboka moc symbolu. Ów Wujek Fred został pochowany w rodzinnym Poznaniu, gdzie jak głosi przekaz, podczas uroczystości pogrzebowych, jego syn, zatknął na świeżo zasypanym nagrobku, suchą gałązkę, którą gdzieś po drodze znalazł, z której później wyrósł niezwykły krzew, czy wręcz skarlałe drzewko (na co wskazywałoby liście)…

        Za to odkryłem miejsce, której jakoś umknęło dorastającemu chłopcu – piękną kaplicę Stella Matutina pozostającą pod opieką Sióstr Boromeuszek pw. Matki Boskiej Uzdrowicielki Chorych. O dziwo, także po raz pierwszy, byłem w tamtejszym kościele pw. Św. Piotra Apostoła. Najpierw za dnia zwiedzając (zwracam szczególną uwagę na dojścia
– jedno ciekawymi schodami z ulicy, drugie, pod kamienną arkadą wprost z… lasu:), kilka dni później zaś wieczorem na Mszy w towarzystwie wnuka Cioci Róży, któren jak się po jakimś czasie dowiedziałem, wstąpił niedawno w progi Wyższego Seminarium Duchownego w Szczecinie. Więc i takie nieświadome akcenty Boże mnie na tej drodze spotykały… A przyznać muszę, że takie wrażenie pozytywne, jakiejś wewnętrznej powagi, wyciszenia i zrozumienia w tym młodzieńcu zobaczyłem. Ale że to „święty spokój”, ten od Ducha Świętego, to nie pomyślałem rozmawiając z nim wtedy. A dodam jeszcze, że wróciwszy do Warszawy, wkrótce się dowiedziałem o tym, że jedna ze znajomych też podjęła trud powołania. Oby odnaleźli swoje szczęście! (a ze wszystkim ludzi których znam, nawet ci najszczęśliwsi spośród świeckich, mogą uchodzić za malkontentów wobec tych którzy zostali prawdziwie powołani, i którzy żyją codzienną radością tej szczególnej służby Bogu).

Bilans dni: 32,38 + 4,33 km
Do tej pory: 507,14 km

Pozdrowienia: dla mężnego piechura Jerzego z Lubonia, dla Cioci Róży, Małgosi, pana Janka, Kacpra i Zuzi!

Nocleg: u Cioci Róży w Międzyzdrojach
Zobacz więcej zdjeć (D.27)
Zobacz więcej zdjeć (D.28)
TRASA:

Dziwnówek --- Dziwnów (kościół pw. św. Józefa, most zwodzony, ujście Dziwny, Martwa Dziwna) --- Międzywodzie (kościół pw. Wniebowzięcia NMP) --- Woliński Park Narodowy --- Wisełka --- Międzyzdroje
0 Komentarze

Dzień 26. (poniedziałek) - "Light Kite & Cross of Boss"

10/9/2012

1 Komentarz

 
Picture
        Nie obeszło się po wstaniu bez małej sesji zdjęciowej przed jeepem i przed budynkiem Placówki. Dostałem wodę na drogę, i mało tego, jedna ze Strażniczek nawet dała mi trochę gotówki, żebym na obiad co miał. Tacy tam w Rewalu dobrzy ludzie, o! 

        Cofnąłem się nieco, co  by w lepszym świetle obejrzeć kościół, który mijałem wczoraj, a i od niego odbiłem do plaży do miejsca, gdzie interesująca platforma stoi, ze schodami, do zejścia po klifie na plażę, którą to z kolei z daleka wczoraj widziałem. Jest tam też na dole przystań rybacka, co daje takie swoiste widoczki, nie raz już oglądane, ale za każdym razem na nowo zachwycające – łodzie rybackie i pomiędzy nimi plażowicze. No takich obrazków, to w rodzinnym Świnoujściu nigdy oglądać jako dziecko nie mogłem, to też jawią mi się one egzotycznie. W ogóle, trzeba by tak, w ramach już może refleksji, przyznać że miałem takie nieuprawnione przeświadczenie dorastając, że znam polskie morze, i polskie wybrzeże. Że jak już znam na wylot świnoujskie płaskie plaże, i te klifowe za Międzyzdrojami, to już jestem ekspertem w geografii polskiego wybrzeża, i nic mnie nie zaskoczy, stąd też nigdy specjalnie mnie nie ciągnęło do spędzania urlopów nad morzem (innym niż rodzinne pielesze), chętniej w góry jeździłem. No, nie mogę powiedzieć, żebym
tych gór żałował, bo też mamy je prześliczne, ale ta Wyprawa, dopiero zbiła mnie z pantałyku, i zrozumiałem, jak wiele odcieni może mieć jedna barwa, kolor Wybrzeża. A ileż jeszcze mogłoby mnie krajobrazów zaskoczyć w innych nadbałtyckich krajach. Ale póki co – jeszcze Ojczyznę drogą muszę trochę pozgłębiać, pogórować, podolinić, i polesić…

        Daleko nie uszedłem, natrafiwszy na kolejną, jeszcze większą platformę widokową, wysokości klifu, ostro wbijającą się w ciało plaży, ze schodami, którymi wdrapałem się do ruin kościoła w Trzęsaczu. Żałuję, że jako dziecko jakoś nigdy nie poprosiłem Mamy, żebyśmy tam pojechali, w końcu to nie aż tak daleko, a i w tych czasach podróże nie były aż tak drogie, i niekiedy mogliśmy sobie pozwolić. Wystarczyłoby być tam przed 1994, kiedy morze zmyło po raz ostatni spory kawałek murów. Teraz wydaje się już tak pozabezpieczane, że chyba już ten fragment ściany co jeszcze została przetrwa czas dłuższy, ale któż  to wie…  W każdym razie robi wrażenie (na pewno większe niż ten kawałek muru w Łebie o którym wspominałem) i warto się tam wybrać. A czy ktoś dopiero zamierza się wybrać, czy już był, to polecam spojrzeć na to miejsce na mapie Geoportalu, świetne ujęcie, z cieniem tego muru z wykuszami okiennymi na piasku :)

        Odpoczywając przy tymże murze, spotkałem uroczą parę, która poprosiła mnie o zrobienie im kilku fotek, potem sami się odwdzięczyli robiąc zdjęcia mi. Jako że kolejna miejscowość za Trzęsaczem to już pobliskie Pustkowo, w którym nie chciałem przegapić wspominanej atrakcji, to ruszyłem dalej przez wieś, za którą droga najpierw wiodła przy samej szosie, ale potem na szczęście od niej odbijała, biegnąc a to przez las a to przy nim. I tak dotabrnąłem do Krzyża Papieskiego, będącego wierną kopią krzyża na Giewoncie, postawionego tamże w nawiązaniu do słów Jana Pawła II – „Dziekuję Bogu za ludzi, którzy zanieśli ten krzyż na szczyt tej góry. Ten krzyż spogląda na całą Polskę od Tatr po Bałtyk.” (co ciekawe, nie jest to jedyne miejsce nad Bałtykiem gdzie wpadnięto na ten pomysł, i z podobnych pobudek stoi replika krzyża giewonckiego w Sopocie, choć tej niestety nie widziałem, ale może w przyszłym roku…)

        Kawalątek za Pustkowem jest Pobierowo, o którym tyle się w życiu od różnych osób nasłuchałem, że też chciałem sobie przez nie przejść, com uczynił i stamtąd wrócił na plażę, którą zawędrowałem do Łukęcina. Prawda jest taka, że już  padałem z nóg i zamierzałem w tym Łukęcinie porozglądać się za jakimś miejscem na nocleg, nim jednak wszedłem między domostwa, idąc ścieżką od morza przez  las, natrafiłem na kilkoro młodych ludzi, którzy wesoło sobie o czymś rozprawiali. I nie pierwsza to już tak grupka, która dostrzegłszy mnie zaczęła sobie jakieś facecje na mój temat tworzyć, no bo cóż, wcale się nie dziwię, że pewne zainteresowanie z wesołością może budzić taki z nagła z lasu się wyłaniający „wojak”. Już mnie i na drodze o granaty pytali czy nie mam do sprzedania, i o to czy manewry jakieś się w okolicy odbywają, więc bywa różnie, od powagi do żartu. Ci również wzięli mnie za żołnierza, a jeden śmielszy, gdym się do nich zbliżył zaczepił, i z każdą moją odpowiedział, coraz bardziej ciekawy się wydawał, i zaczął pozostałych zainteresowywać moją „sprawą”. Ale też chętnie opowiadał o sobie, i tak dowiedziałem się że uprawia kitesurfing, a z tymi tu oto przyjaciółmi, wybrali się na krótką wycieczkę rowerową z Dziwnówka (on sam z Dziwnowa), i na najbliższe dni zapowiada się dobry wiatr zachodni (dla kogo dobry, dlatego dobry, ja akurat za nim nie przepadam, no ale to już wiecie…;) i zamierza podjąć się wyzwania przelecenia (przepłynięcia? wybaczcie, ale nie jestem pewien które słowo jest trafniejsze w tym sporcie) z Dziwnówka na Hel. Powiada mi, że przy tej szybkości wiatru, zajmie mu to pół dnia, i że wygląda to tak, że ma jeden przystanek po drodze (na obiad w zasadzie tylko) a tak to pruje po tych falach do samego celu. Niewiarygodnie, prawda? A ja człapię tu 26-ty dzień, a tu okazuje się można z deską, sznurkami i latawcem załatwić to w jeden dzień. W dodatku nie ukrywajmy, chwała z tego większa, a i dla xiężniczek i innych kobitek, taki kajtowiec to dopiero twardziel, a nie jakiś leserski piechur… No nie powiem, morale to mi ów Piotrek nie podbudował, ale za to nie uwierzycie co inszego dla mnie uczynił! Od słowa do słowa i stanęło na tym, że jak bym doszedł dziś do Dziwnowa, to on mnie zaprasza do siebie do domu na nocleg! No to jest dopiero gość! Znaczy w sumie ja gość u niego, a on gospodarz, ale co za człowiek! Więcej takich mi trzeba spotykać, i można uwierzyć w polską młodzież :-)
(no, nie mówię ze mam jakąś straszną o młodzieży opinie, co to to nie, ale trzeba też po prawdzie przyznać, ze do tej pory na trasie raczej ze strony starszych i w średnim wieku, ludzi spotykała mnie życzliwość taka). 

        Sęk w tym, że do tego Dziwnowa jeszcze kawał drogi, a oni na rowerach. Chcieli nawet mi jakiś rower załatwić żebym z nimi pojechał, ale mówię, „nie, bo bym musiał jutro tu wracać, i ten odcinek znowu przejść, to bez sensu”. A że oni jeszcze zostawali w Łukęcinie żeby coś zjeść, to ja ruszyłem od razu, bo i tak by pewnie byli przede mną. Poradzili, jeszcze którędy najszybciej przez las iść. Niestety, jakem szedł, to już mrok zapadał, i mniej więcej w połowie przed Dziwnówkiem, całkiem ciemno się już zrobiło, a nie była to taka równa ścieżka, i łatwo było o potknięcie, podczas gdy ja właśnie chciałem jak najszybciej się przemieszczać. Toteż gdy doszedłem do rozdroża, z którego widać było że jedna droga prowadzi do szosy, a druga biegnie wzdłuż niej, to wybrałem tę pierwszą. Wyszedłem akurat na wysokości działek, a że na jednej z nich ktoś się jeszcze krzątał to upewniłem się o kierunek, bo w ciemnym lesie to łatwo zmylić drogę. Ale dobrze się kierowałem, i już ruszałem, gdy na ten moment usłyszałem głosy z lasu dobiegające, z tej drogi com to z niej zrezygnował. Domyśliłem się, że to właśnie musiałem pechowo rozminąć się z Piotrkiem i jego kompanią, którzy znając te lasy jak własną kieszeń bez wahania wybrali tę krótszą drogę do domu. No nic to, byliśmy wymienieni telefonami, więc miałem dzwonić jak dotrę do Dziwnowa. Jednakże dotarłszy do Dziwnówka, miałem już serdecznie dość, 19 km dawało mi się we znaki, do tego ciemność… i jeszcze zobaczyłem kościół. Długo się więc nie namyślając ruszyłem do tegoż, i nawet spotkałem od razu na dworze Księdza Proboszcza. Ten jednakże nie miał na plebanii miejsc noclegowych, ale widząc już chyba w mych oczach desperację, takoż gotowości na „cokolwiek”, przypomniał sobie o składziku na tyłach kościoła, gdzie kiedyś jakaś sofa stała czy coś, poszukał kluczy do tego przybytku, i mnie tam poprowadził, lecz niestety ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że przez lata zrobiła się z tego taka rupieciarnia, że nawet ciężko byłoby się tam wcisnąć. Mówię mu, trudno, niech się Ksiądz nie martwi, bo w zasadzie mam załatwiony nocleg w Dziwnowie, to jakoś jeszcze się przymuszę i tam pójdę. Ksiądz pogłówkował jednak, i powiada, że abym źle o jego gościnności nie myślał (a wcale bym nie myślał, przecież chciał pomóc, i ja to widziałem, ale z próżnego to i Salomon nie naleje) to on mnie podwiezie samochodem do tego Dziwnowa (na to już się byłem gotów zgodzić, licząc że Piotrek dla odmiany załatwi mi ten rower  jutro, wrócimy tutaj, i spokojnie ruszę w drogę, od tego miejsca skąd Ksiądz by mnie powiózł… a w ostateczności poszedł bym w tą i z powrotem). I nawet już z garażu samochód był wyprowadził, gdy na ten moment dzwoni mi telefon, i to Piotr właśnie, który powiada, że oni sami już zrezygnowali na tych rowerach z jechania do Dziwnowa, i siedzą w knajpie w Dziwnówku, i żebym tu wpadł, że mają dla mnie nocleg gdzieś tutaj. No to tym sposobem, jazda do Dziwnowa przestała mieć jakikolwiek sens, więc podziękowałem Księdzu i przeprosiłem za kłopot z autem, wyjaśniając czemu jednak zostaję tutaj. A Ksiądz był tak dobry, że za żadne skarby nie chciał mnie puścić z pustymi rękami, i jeszcze mi dał pełną siatę wiktuałów, a w tym drożdżówek, owoców, mielonkę, pomidorów, ogórków. I tak uposażony dotarłem do baru w którym siedzieli moi tymczasowi towarzysze podróży :) (baru, w którym była barmanka… ach! Co za dziewczę! No ale jakbym był  twardzielem kajtowcem, to bym może zagadał… a tak to w milczeniu się  powpatrywałem, a jednym uchem posłuchałem o lokalnych typach spod ciemnej  gwiazdy, o których moi znajomkowie rozprawiali z innymi gośćmi baru). W końcu ruszyliśmy na nocleg, którym się okazał domek letniskowy przy domu kuzyna  Piotrka, który był jednym z tych napotkanych w Łukęcinie. Aczkolwiek opowieści snute do późnej nocy, przez jednego i drugiego, wprowadziły zamęt w ich  historiach, tak iż w końcu nie wiem, czy byli kuzynami z krwi, czy z przywiązania raczej od dzieciństwa się znając. W sumie co za różnica, ważne że dobre z nich chłopaki! :) A i jedno co obaj twierdzili okazało się rano prawdą – mama „kuzyna” nie bacząc na obcość nocnego lokatora, przygotowała pyszną jajecznicę, więc nie tylko nocleg ale i energię na start dostałem dobrą. :)

Bilans dnia: 19 km
Do tej pory: 470,53 km

Pozdrowienia: dla miłej pary w Trzęsaczu, wesołej ekipy z Dziwnowa i Dziwnówka spotkanej w Łukęcinie, oraz z samego Dziwnówka - Proboszcza i Barmanki (no tak… wiem, cóż za rozbieżność zainteresowań u Wilka…)

Nocleg: domek letniskowy niespodziewanego Kompana w Drodze :)
Zobacz więcej zdjęć
TRASA:

Rewal --- Trzęsacz (ruiny kościoła, taras widokowy) --- Pustkowo (Bałtycki Krzyż Nadziei) --- Pobierowo --- Łukęcin --- Dziwnówek (kościół pw. św. Maksymiliana Kolbe)
1 Komentarz

Dzień 25. (niedziela) - "Wilk hoży czy niechorzy?"

9/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Wstałem  z myślą, ze to będzie dobry dzień. I to był dobry dzień!
Tylko kuzynki jednak nie udało się dorwać, ale nie mogłem z tego tylko powodu zmitrężyć, a aura (aurelka ma!:) łaskawością swą dzisiejszą wręcz mnie nawoływała, bym szybko wyruszył i daleko zaszedł. Zaraz też skierowałem się ku plaży rogowskiej, na której to już nie pierwszy raz stąpałem, będąc tam przed laty z kuzynem i trzema kuzynkami. Do Mrzeżyna od Rogowa, to jest rzut beretem, a po niektórych mapach sądząc, można by wręcz podejrzewać, ze Rogowo, jest dzielnicą czy inną przybudówką do Mrzeżyna. 

         Ponieważ w Mrzeżynie uchodzi do morza, rzeka świetnie mi z dzieciństwa znana (na niej po raz pierwszy siedziałem w kajaku, jaki kilkuletni chłopiec, w towarzystwie kuzyna Roberta… ależ dziś rodzinnie w tej notce, no ale też i ja w coraz bardziej rodzinnych stronach już tu kroczę…), a mianowicie Rega, to i tak musiałem zejść z plaży. Przeszedłem przez tę niewielką w gruncie rzeczy mieścinę, do kościoła nie zaszedłem byłem, gdyż tłumnie już się tam wierni zbierali na Mszę, a uznałem, że skoro tak mnie Tatko akuratnie dnia poprzedniego zaprosił na kolacyję w Dźwirzynie, to już dziś tę godzinę poświęcę na grzeczne dreptanie w dal. Aczkolwiek, bez jedzenia nie ma dreptania, więc najsampierw odwiedziłem jakiś bar w centrum, i sklep, co by w prowiant na drogę się zaopatrzyć. Za mostem skręciłem w las, którym w kilka minut przebiłem się z powrotem do morza. 
 
         Mniej więcej w połowie drogi przed Pogorzelicą, w chwili w której pomyślałem sobie, że chętnie bym gdzieś usiadł, natrafiłem na leżący sobie beztrosko na pasku, nogami do góry… taboret! Najprawdziwszy, drewniany, z gąbkowym siedziskiem, czerwonym  (arystokratycznym?:) materiałem obity. Trochę tylko wodorostami pokryty, ale widać sam Neptun na nim siadywał. Czego to morze nie wyrzuci! A jaki wygodny natenczas mi się wydał! A jak się już nasiedziałem to za statyw dla aparatu (taki czwórnóg dla odmiany) też świetnie posłużył. 

         Pogorzelicę i Niechorze chciałem obejrzeć, więc, w tej pierwszej zszedłem z plaży, a w tym drugim na nią wróciłem, a pomiędzy nimi przekroczyłem mostem Liwskie Ujście, które łączy z morzem jezioro Liwia Łuża. Warto jednak wspomnieć, ze w Niechorzu jest bardzo ciekawy architektonicznie (współczesny) kościółek, w którym nawet myślałem już szukać spoczynku, ale Bóg jeszcze nie skończył z atrakcjami na ten dzień, i chciał bym szedł dalej :) Nie mógłbym jednak nie opowiedzieć o Proboszczu, z  którym bym się rozminął, bo kiedy mnie kościelny pokierował do drzwi frontowych plebanii, to tymczasem Ksiądz opuścił ją tylnym wyjściem po cywilu, na rowerze (i to nie tak zwyczajnie po cywilu, tylko jak zawodowy kolarz odziany:), gdzie  spotkał zapewne tegoż zakrystiana, i dowiedział się że ktoś go szuka. No a że nie miał dla mnie miejsca, więc mógł sobie darować tłumaczenie się, i pojechać w drugą stronę, prawda? A mimo to podjechał do mnie, przedstawił się, i w zasadzie nawet nie zdążyłem nic powiedzieć, z wyglądu mego domyślił się sam o co chodził i  powiedział, że właśnie niestety nie ma miejsca, i że szkoda, że wcześniej nie wiedział, bo w Pogorzelicy by się chyba jakieś miejsce znalazło, czy gdzieśtam. W każdym razie, powiadam mu, trudno, to idę dalej, jeszcze do Rewala powinno mi starczyć sił. Mówi, ze w Rewalu w kościele też może być ciężko, ale ja na to, że w Rewalu to chyba będę miał gdzie spać, bo jest tam Placówka SG. No to jeszcze doradził co powinienem w Pustkowie koniecznie zobaczyć (i cieszę się bardzo, że mi o tym powiedział, bo nie daj Boże przeoczyłbym bardzo ciekawe miejsce, ale nie uprzedzajmy faktów…)

        Wychodząc plażą z Niechorza, mijamy wejście na latarnię, które jest na takim betonowym podniesieniu, jak mniemam w celu ochrony prewencyjnej tejże. Nie mniej wygląda to specyficznie, ma łagodne podejście, i na tyle szerokie że samochodem by się spokojnie wjechało, ale jest także pochyłe w stronę morza, więc pierwsza moja myśl – rany! zimą jak to skuje lód, to musi być niebezpiecznie po tym chodzić, bo nie ma żadnego ograniczenia, wiec jak się człek wyłoży, to już poleci raz dwa, i spadnie na ostre kamienie, które w tym miejscu zapełniają całą plażę… Ale dość o tym! Najciekawsze spotkanie miałem zaraz za tym betoniastym pagórkiem. Ale trzeba wcześniej wspomnieć, że przed wyjściem w Pogorzelicy szedłem przez kawałek za jakąś Siostrą Zakonną, ale jak już ją dopędziłem, to rozmawiała z kimś, więc tylko się ukłoniłem i powędrowałem dalej, choć pomyślałem wtedy, że jakby nie jej rozmówczyni to ja bym zagadał, bo to mogłoby być owocne spotkanie. No ale nic to – trudno. A tymczasem, tam właśnie za Niechorzem, schodzę z betonowca na plażę (on był taki skrętny nieco, że idąc górą nie wiele było widać na przedzie), i co widzę? Samotnie drepczącą, jakieś kilkadziesiąt metrów przede mną, zakonnicę właśnie! Nawet mi się wydawało, że to ta sama, ale chyba jednak to nie była ona. Szła niespiesznie, więc pomyślałem że jak się zawezmę i ostatek sił wycisnę, to jest szansa ją dogonić. Porzuciłem  zatem nawet fotografowanie prześlicznego zachodu słońca na rzecz tej gonitwy, no i się udało! Zaraz też zagadałem i ucięliśmy sobie sympatyczną pogawędkę. Dowiedziałem się, że Siostra Maria jest ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej ze Starej Wsi na Podkarpaciu, i tylko czasowo przebywa w Niechorzu, a do Rewala na spacer się wybrała. Opowiedziała mi trochę ożyciu założyciela jej Zgromadzenia – bł. Edmunda Bojanowskiego, o którym z resztą po raz pierwszy dowiedziałem się idąc przez Łebę, i nawet myślałem o tym, że po powrocie muszę się dowiedzieć któż to. A postać to bardzo ciekawa, i taka „na czasie”, taki pionier „Nowej Ewangelizacji”, która w tym roku przeżywa rozkwit w kościele, i w której też  cały czas szukam dla siebie miejsca. Więc opowieść Siostry Marii, dała mi sporo nowych impulsów do rozmyślań, na dalszą drogę, tę po piasku, i tę po życiu… (nie po życie;)

        I tak dowędrowaliśmy do samego Rewala, na koniec jeszcze Siostra zapytała, czy mam różaniec. To powiadam, że właśnie nie zabrałem z domu, i od kilku dni żałuję, bo zacząłem sobie codziennie odmawiać koronkę do Miłosierdzia i by się nawet przydał, i tu mi Siostra sprezentowała swój różaniec, mówiąc że takie właśnie, jej siostry robią same w Zgromadzeniu. Przyjąłem go z radością, i mam nadzieję, że jeszcze Siostrę spotkam, może jak się wybiorę w Bieszczady, to zaglądnę do Starej Wsi. Tymczasem pożegnaliśmy się, i Siostra zawróciła, co by jeszcze przed zapadnięciem ciemności wrócić do siebie, a ja wspiąłem się po  schodkach do miasta, popytałem ludzi, i szybko ukierunkowany ruszyłem do niezbyt odległej placówki SG, w której ku mej uldze, czekało mnie równie miłe przyjęcie, jak w poprzednich, dostałem pokoik na nocleg, i nawet oficer dyżurny poczęstował mnie swoją zupą.

To był dobry dzień! :)

Bilans dnia: 24,94 km
Do tej pory: 451,53 km

Pozdrowienia: dla Księdza Proboszcza w Niechorzu i Siostry Marii oraz dla wszystkich spotkanych i życzliwych Strażników w Rewalu.

Nocleg: placówka SG w Rewalu
Zobacz więcej zdjęć
TRASA:

Rogowo --- Mrzeżyno (kościół pw. śwśw. Piotra i Pawła, port jachtowy, ujście rzeki Regi) --- Pogorzelica (Liwskie Ujście) --- Niechorze (kościół pw. św. Stanisława, pomnik foki, przystań rybacka, latarnia morska) --- Rewal
0 Komentarze

Dzień 24. (sobota) - "Ślimak, ślimak, wystaw Rogi..."

8/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Pożegnałem gościnne progi kołobrzeskiej Placówki SG i skierowałem kroki nieco w tył, by zobaczyć jeszcze jeden zabytem, którego Wilk wszak nie mógł pominąć – Fort Wilczy, jeden z rozsypanych po całym mieście elementów Twierdzy Kołobrzeg. Niestety… akurat ten okazał się już jeno symbolicznym miejscem, przerobionym na amfiteatr (być może w środku jeszcze są jakieś rozpoznawalne części fortu, ale zza „płota”, to już tylko zwykła scena… aczkolwiek jakby piosenki Wilka miały kiedyś „wystąpić” na Pomorzu, to ech!) Koniecznie tam!

        Niedaleko Centrum Kulturalnego i rzeźby (?) wielkiej wiolonczeli, tudzież kontrabasu, wszamałem pierwsze na tej wyprawie paszteciki. Nie wiem czy tu, w Kołobrzegu, ta nazwa obowiązuje, nie wiem również czy w ogóle jest uprawniona, w sensie czy stamtąd ów przepis pochodzi, ale u nas się na nie mówiło „paszteciki szczecińskie”. Pierwszy raz je jadłem w Świnoujściu, i co ciekawe, nigdy się nie spotkałem z obecnością ich w menu, jakiegoś baru, czy innej jadłodajni, zawsze były to miejsca w których te paszteciki są gwoździem programu, ew. podają też coś innego. Takie pasztecikarnie. Do pasztecików, oczywiście najlepszy jest czerwony barszczyk do popitki. Niestety od wielu, wielu lat, nigdzie nie natrafiłem na moje ulubione, nadziewane samymi grzybkami. Widać grzybki droższe od kapusty, i bardziej się im opłaca „psuć” je, robiąc farsz pieczarkowo-kapuściany… bywają jeszcze mięsne, ale do pieczarek się to nie umywa…

        Czas przekroczyć Parsętę, a w tym celu aż dwa mosty, bo po drodze ciekawa osobliwość, wyspa, która w miejscu w którym przez nią  przechodziłem, to akurat oblewana przez Parsętę dość szerokimi korytami, ale jak się przyjrzeć na mapie, to dalej na południe, z jednej strony przerwa między tą podłużną wyspą a lądem jest tak wąska, że aż dziw, iże się to tak uchowało.

        Zaraz za drugim mostem skręt w prawo, ku morzu, nad którym zdążyłem jeno kilka fot strzelić i zaraz mnie wywiało, na szczęście na  dośćurokliwą ścieżynę w pasie nadmorskim, na którym pospieszyłem z pomocą aż dwóm gąsienicowatym jegomościom, co bez cienia strachu, z szaleńczą wręcz brawurą,pchali się na drogę, którą co chwila ktoś na rowerze przejeżdżał…

        Muszę przyznać że z ogromną satysfakcją patrzyłem na parę staruszków, z których ona szła bez wspomagania, a on wspierał się kosturem. Najprawdziwszą lagą z lasu, a nie jakimś rachitycznym kijeczkiem do beznartnego szusowania. I to mnie natchnęło, do tego co niniejszym ogłaszam – trzeba wypromować ten tradycyjny i o ileż tańszy sposób na rekreację, niech sobie Nordycy-tetrycy, Jutowie i inne zniewieściałe Wikingi uprawiają Nord-walking, a my uprawiajmy – SŁOŁOK (czyli SŁOwiański ŁOKing ;)
Ot, co!

        Idąc dalej przez las, wyszedłem w pewnym momencie na parking, gdzie przysiadłem na drewnianym  parkanie, a z przeciwnej strony wybiegł z lasu starszy pan, i powymienialiśmy się uwagami na temat okolicy, okazało się że on z małżonkąsobie też po różnych miejscowościach podróżuje, teraz są tu, ale za parę dni jadą do Świnoujścia. O, i tu widzę, że na GoogleMaps mam omyłkę, bo ja potem wlazłem z powrotem w las, a nie na drogę, ale to jeno ten kawałek do najbliższego obiektu w lesie, gdzie wpadłem na płot, więc i tak musiałem dojść  do tej jezdni i dojść nią już do centrum Dźwirzyna. Ponieważ było już dobrze popołudniu, a nie byłem pewien ile przede mną jeszcze drogi (zależało mi żeby dość do Rogowa jeszcze dziś), to nie myślałem o tym, żeby polować na niedzielną Mszę, myślałem ze już normalnie w niedzielę pójdę. Ale że akurat kościół w Dźwirzynie miał być przy głównej drodze, to choć na chwilę chciałem zajść. Ale jakem tam dotarł, i w momencie w którym zajrzałem do środka, zabrzmiał dzwonek i pojawił się ksiądz z asystą – wiedziałem już, że takiego zaproszenia Bóg nie musi mi powtarzać dwa razy :) Najwyżej będę szedł po ciemku, no ale przecież „zła się nie ulęknę, bo Pan jest ze mną!”. Ta Msza, jakoś szczególnie przypomniała mi zeszłoroczne BIELgrzymowania (z Grupą Białą), bo ileż tam było takich Mszy, gdzie ludzi tak pełno, iż nie tylko ław w kościele brakowało, ale i jakiegokolwiek w nim miejsca i przed kościołem zalegaliśmy na naszych karimatach, czy na trawie czy gdzie się dało. I tym razem, choć aż tak zapełniony kościół nie był, ale nie chciałem już po rozpoczęciu Nabożeństwa, z całym tym moim majdanem się przepychać, więc jak tylko doszło do siadania, to sobie klapnąłem na śpiworze u wrót kościoła :)

        Po Mszy popędziłem szybko dalej, przekroczyłem mostem kanał Resko, któren jest ujściem do morza z Jez. Resko Przymorskie, którego brzeg mijałem za jakiśczas przed samym Rogowem, które z kolei okazało się nie być aż tak dalekie, więc spokojnie przed zmrokiem dotarłem i zacząłem szukać mej kuzynki, która tam mieszka, ale do której niestety nie udało mi się wcześniej dodzwonić, a będąc tam jeno raz kilka lat temu, nie byłem pewien adresu. No jednak Rogowo, nie Kołobrzeg, więc nie było tak trudno jak poszukiwanie Wujka tamże, gdzie bez adresu, praktycznie nie miałem szans… Szybko poznałem właściwą  okolicę, a okazuje się że w takiej małej miejscowości, to nawet w osiedlowym sklepiku pani wiedziała o kogo chodzi. No niestety adresu nie znała, ale podreptałem i co do bloku z pamięci się upewniłem, po czym podzwoniłem po mieszkaniach, i w końcu ktoś mi powiedział, które jest właściwe. No ale niestety nie zastałem kuzynki, więc ruszyłem szukać czegoś na nocleg (z resztą i tak zamierzałem poszukać, bo skoro się wcześniej nie dodzwoniłem, to nie chciałem się tak z marszu wpraszać na nocleg, ale to bardzo sympatyczna kuzynka, więc chciałem odwiedzić jak już tu byłem…). Ale z tym noclegiem nie taka prosta sprawa, jest tylko jedno nieduże osiedle domków jednorodzinnych, gdzie wprawdzie parę rodzin wynajmuje pokoje, ale większość już „zamknęła” sezon, a pozostali mieli takie ceny, żem pobladł… Zaś jedyny ośrodek wypoczynkowy w Rogowie w ogóle nie przyjmuje na pojedyncze noclegi… Ale że w tych poszukiwaniach, natknąłem się na małżeństwo z którego pani, okazała się znać moją kuzynkę z pracy, to stwierdziłem, że jak już muszę wydać to przynajmniej komuś, kto przekaże moje pozdrowienia ;) Warunki okazały się tam piękne, taki pokoik z łazienką i z drugim pokojem na poddaszu, więc nawet większą ekipą można tam spokojnie wbijać, i nie powiem chętnie bym tak kiedyś jeszcze zawitał. Naprawdę godne polecenia miejsce, i nie mówię tego ani ze względu na kuzynkę, ani też na to, że ci Państwo rano zrobili mi niesamowitą niespodziankę, bo kiedy poszedłem płacić to powiedzieli, że nie trzeba, bo sobie tak pomyśleli, że ich syn, może też kiedyś  zawędruje gdzieś, gdzie będzie potrzebował pomocy, i przecież by właśnie pragnęli aby kto go przygarnął w tej potrzebie. No a ja oczywiście, wcześniej im opowiedziałem co nieco o mej wędrówce i ze już cienko-cienko finansowo na niej…

Bilans dnia: 22 km
Do tej pory: 426,59 km

Pozdrowienia: dla sympatycznych i tak hojnych Państwa z kwatery „Roma” w Rogowie 46/a (502-546-311, 502-324-203)

Nocleg: kwatera prywatna w Rogowie.
Zobacz więcej zdjęć
TRASA:

Kołobrzeg (Fort Wilczy) --- Dźwirzyno (kościół MB Uzdrowienia Chorych, pomnik przyrody 16 dębów szypułkowych, port rybacki) --- Jez. Resko Przymorskie --- Rogowo
0 Komentarze

Dzień 23. (piątek) - "Miłość i osierdzie"

7/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Jeden dzień na zwiedzanie Kołobrzegu, to zdecydowanie za mało, ale na więcej nie mogłem sobie pozwolić. Ruszyłem trochę na czuja, trochę wg mapy i myślę że jak na taki czas to zobaczyłem wiele ciekawego, a w tym: zabytkowy bindaż (coś jakby alejko-tunel z graba pospolitego [tak było napisane na tablicy informacyjnej, choć ja bym rzekł - grabu - co zdaje się mi potwierdzać słownik, ale z rablicą kłócił się nie będę..;] ), wielki banner parkingu parafialnego (tak! widzi mi się to jako atrakcja turystyczna;) różowy... kościół św. Marcina, pomniki - poległych w wyzwalaniu Kołobrzegu oraz Marszałka Piłsudskiego, Rynek z pięknym Ratuszem, Bazylikę Wniebowzięcia NMP z... krzywymi filarami ;) i statualmi upamiętniającymi Zjazd Gnieźnieński oraz pomnikiem Marcina Dunina, Muzeum Oręża Polskiego (najciekawsze dla mnie eksponaty to kord ze znakiem Wilka Pasawskiego, umundurowanie huzara Karpińskiego, olejny obraz panoramiczny [powyżej] Stefana Garwatowskiego pn. "Kołobrzeg 1945, ostatni bój" oraz lufa karabinu zrośnięta z pniem drzewa, a także cała wystawa czasowa w drugim oddziale muzeum, na temat mundurów w filmach fabularnych), kościół rektorski pw. Niepokalanego Poczęcia NMP.
        
        Byłem też w bibliotece, ha! Internet wprawdzie płatny, ale taniutko, a łącze przyzwoitej jakości, więc poszalałem. Muszę też pochwalić punkt Informacji Turtstycznej przy Rynku, i to nie tylko dlatego, że jednak z pracujących tam niewiast była takiej urodt, że po wyjściu musiałęm szybko wymyślić o co by tu jeszcze zapytać, by mieć pretekst tam wrócić... (ale trzeci raz byłoby już zbyt naciągane, nie? ;)

        Po Mszy skoczyłem zrobić zakupy na kolacyję do jakowegoś hipermarketu, pod którym natknąłem się na żebrającego jegomościa. Wiadomo - standard - chciał kasę, a jeden rzut okiem i nosem - i nie trudno było się domyślić - na co potrzebował... więc niestety musiałem go "rozczarować", bo kupiłem dodatkową drożdżówkę i wychodząc mu dałem. Przyjął nawet chętnie, i od razu zaczął jeść, mimo że wymiana zdań utwierdziła mnie we wcześniejszym przekonaniu, iż żebrał na alkohol... Czyli, że zaiste był głodny, ale jakby mu dać pieniądze to by uczynek miłosierdzia względem ciała nie był zaliczony, prawda? ;) Bo głodnych - nakarmić, a nie dać im mamonę...

Wilkowe refleksje: Wyleciało mi z głowy pisząc dzień 13-ty, że pan kierowca autobusu z Rowów do Objazdy, dowiedziawszy się o mej Wyprawie, zaczął mi opowiadać ciekawostki o regionie, m.in. o przyczynie krętości dróg w tej okolicy (może ktoś z Was wie?:) oraz pokazał mi gdzie w czasie wojny był obóz hitlerowski, o którym nawet mało kto z okolicznych mieszkańców wie, a taki lokalny przewodnik, którego znał, do śmierci zabiegał i upamiętnienie tego miejsca, choćby tablicą, i nigdzie nic nie wskórał... może czas zawalczyć?

Bilans dnia: 9,19 km
Do tej pory: 404,59

Pozdrowienia: dla Śliczności z IT ;) i sympatycznego Komendanta Placówki SG, którego poznałem rano oraz spóźnione dla ww. Pana Kierowcy.

Nocleg: placówka SG w Kołobrzegu
Zobacz więcej zdjeć
Kołobrzeg (Park nadmorski - ul. Rodziewiczówny [zabytkowy bindaż] - ul. Portowa (kościół św. Marcina - al. I Armii WP - ul. Armii Krajowej - Bazylika - Plac Ratuszowy - ul. Narutowicza - ul. Gierczak [Muzeum Oręża Polskiego] - ul. Rzeczna - ul. Frankowskiego [biblioteka] - ul. Łopuskiego - pl. Ratuszowy - ul. Giełdowa - ul. Okopowa)
0 Komentarze

Dzień 22. (czwartek) - "Nefesz"

6/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Wstałem nawet wcześnie, co by przed wyjściem z miasta jeszcze bibliotekę nawiedzić, której klamka tym razem wprawdzie mi uległa, ale komputer się im popsował był... I tyle mnie widzieli... W Gąskach jest latarnia, jednakże żywot Wilka pokierował do baru, któren z resztą i nazwą swą przyciągał - "Włóczęga" :) Nie wiem czy to za sprawą, iż sam na włóczęgę wyglądam, czy z oczu mi tego akurat dnia dobrze patrzyło, dośc że choć w menu  jak wół stało, iż za pół porcji cena jest 70%, to z tegom co zapłacił wynika, że 50% jednak policzyli! Daj im Boże zdrowie! :) W Gąskach jeszcze pierwszy raz w życiu widziałem Ołtarz w kształcie statku.

        Szedłem sobie dalej szlakiem, który ładnie się lasem wił, niczym wężyk któregom tam spotkał. Czyli dość leniwie, a wręcz nieporadnie. Trącam gada ;) a ten nic, szturcham mocniej to zaczyna się wić, ale w miejscu. Myślę sobie - chory jakiś albo młodziutki i się uczy pełzać dopiero ;) A przyczyna okazała się całkiem inna - o dziwo nie sprzyja mu piaszczyste podłoże drogi (kuzyni z pustyni byliby w szoku) i nie może "ślizgu" złapac, bo jak go kijkiem podsunąłem do trawy, to zaraz się zwinnością wykazał i błyskawicznie jakiś wykrot znalazł i zniknął. A tak to by tam leżał i leżał, albo pełzł cal po calu jak Głupi Jaś z kamienia (nie, nie Pomorskiego;) albo by jakiś nieświadomy rowerzysta go przepoło-wił...

        Za Pleśną, a przed Ustroniem Morskim, trzeba było mostem przekroczyć Czerwoną i przejśc przez drobniutką miejscowośc Wieniotowo. W tamtej też okolicy utrafiłem na ruiny Baterii Artylerii Stałej BAS-31, które porośnięte roślinnością bujną, wyglądają niczym pozostałość po dawnej cywilizacji, schodki wypisz-wymaluj jak do świątyni Majów czy innych egzotycznych ludów ;)

        W Ustroniu ledwiem zaszedł do kościoła, a zaraz niespodziewany telefon od patrolu SG, który poszukiwał mnie na plaży. Spotkałem się z jednym ze Strażników pod kościołem. Samochodem podwiózł mnie na plażę, a po drodze spotkaliśmy się z jego kolegą poruszającym się na quadzie, przy którym na plaży zrobiliśmy małą sesję zdjęciową :) Po czym oni w kilka minut zapewne dojechali do Kołobrzegu, a ja tam jeszcze ze 4 godziny się tłukłem, część plażą przedsztormową, część lasem, obok starego lotniska wojskowego w Bagiczu.

        Do Kołobrzegu wkroczyłem już po ciemku, ale udało się bez większych problemów odnaleźć placówkę SG, gdzie czekał już na mnie pokój gościnny; nim jednak udałem się na zasłużony spoczynek, zwiedziłem jeszcze cele placówki i zostałem podwieziony przy okazji patrolu wieczornego, do spożywczaka, co by nie mniej zasłużoną kolacyję sobie spożyć.

Wilkowe refleksje: Ciekawy jestem czy już ktoś z Was zdążył poszukać, czy "grzecznie" czekacie na wyjaśnienie znaczenia wyrażenia utraque unum :) Kto czekał, ten się doczekał. Tłumaczy się to jako - "dwoistość w jedności" i odnosi się zarówno do strefy religijnej jak i filozoficznej, czy też nawet innych, bo interpretacji i odniesień może być dużo. Rzekłbym nawet tak, iż  utraque unum  możemy dostrzegać zarówno w dziedzinie  sacrum, jak i  profanum, które to pojęcia same w sobie są świetnym przykładem. Czy może człowiek wzrastać w samym  profanum  bez  sacrum?  Pewnie tak, bo i pomidor od biedy urośnie przy autostradzie, ale kto by chciał go zjeść, mając wybór? ;-) Tym bardziej nierealne wydaje się skupienie na samym  sacrum, bo bez jedzenia i picia to i najtwardszy fakir długo nie pociągnie (choc bywają ekstremalne wyjątki, jak Sługa Boża Marta Robin, która przez 52 lata przeżyła wyłącznie spożywając raz na tydzień jeden opłatek Panis Angelorum). A dlaczego użyłem, tego pojęcia w tamtej notce? Pamiętacie co było jej punktem kulminacyjnym, owej notki vertexem? Ta pamiętna Msza, w której po raz pierwszy tak w pełni poczułem satysfakcję i materii i ducha. Zasadniczo chodząc do kościoła nie oczekuję tam zaspokajania potrzeb ciała, ewentualnie już po Mszy, jak na przykład w moim warszawskim Duszpasterstwie, gdzie po Mszy robimy sobie herbatkę i jakiś poczęstunek; czy też niezwykłe doświadczenie Mszy w Seulu, po której to, był dla wszystkich parafian regularny, kilkudaniowy obiad z gigantycznym stołem w podziemiach kościoła (i tak co niedzielę:) Ale sama obecność w śwątyni, i to podczas celebry, kojarzy mi się z czysto duchowymi przeżyciami -  to pokarm dla duszy, niezbędny dla jej wzrostu wręcz. A tymczasem w Darłowie i dusza do syta się najadła i ciało dostało dużą dawkę wsparcia w postaci wspomnianego datku od tej niezwykłej pani. Materia i duch posilone w jednym czasie. Cały człowiek - dwoistość w jedności - utraque unum.

A kto przed końcem relacji (zostało jeszcze 7 dni do opisania) spróbuje poszukać i napisać w komentarzu, czym jest dzisiejszy tytułowy nefesz? ;)

Bilans dnia: 28,4 km
Do tej pory: 395,4 km

Pozdrowienia: dla obsługi baru Włóczęga w Gąskach oraz dla Pograniczników z Kołobrzegu, zwłaszcza tych których miałem przyjemność spotkać

Nocleg: placówka SG w Kołobrzegu
Zobacz więcej zdjęć
TRASA:

Sarbinowo --- Gąski --- Pleśna --- Wieniotowo --- Ustronie Morskie (ruiny BAS-31, molo, kościół pw. Podniesienia Krzyża) --- Sianożęty --- Bagicz (lotnisko) --- Kołobrzeg
0 Komentarze

Dzień 21. (środa) - "Chłopy nie płaczą!"

5/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Bo chłopy to dziwne są. Zwłaszcza te, co nigdy nie płaczą, zapytajcie bab, na pewno przyznają mi rację. Wilki czasem płaczą. Nie często, ale jak jest powód, to i można – nawiązując na okazję miesiąca wśród piasku i wydm, do genialnej książkowej serii Franka Herberta o Diunie – oddać czasem swoją wodę z szacunku dla kogoś, w ten czy inny sposób…

          Po wczorajszych katuszach na dziś plan zakładał krótką, wręcz rekreacyjną 10-kilometrową trasę. Za Unieściem, praktycznie bez zauważalnej granicy, zaczyna się Mielno, które jakimś przedziwnym zrządzeniem losu zapadło mi w pamięci głównie dzięki pracowniczce jednego z sezonowych stoisk o wyglądzie tzw. „top modelki” ;-)
Z ciekawostek, jest tam również pomnik jelenia… a gdzie jest pomnik wilka, ja się pytam? Albo chociaż odcisk łapy?;)

          Za Mielnem zaczyna się ciekawa droga przez las (niestety nad samym morzem znów „wydmuszka”), w którym jest m.in. kamień wyznaczający miejsce przebiegania 16. południka geograficznego. Z lasu wychodzimy wprost do malowniczej nadmorskiej wioski o (nie)wdzięcznej nazwie Chłopy :) w której to powstała ciekawa inicjatywa – ścieżka historyczna z mapą pokazującą, które posesje stały tamże w 1930 roku, a które poznikały oraz na niektórych domach wiszą tablice z ich historią. Bardzo ciekawe!

          Za Chłopami siedzą Baby… Żartuję ;-) Za Chłopami, kolejna mieścinka, trochę większa, mimo to pozwolę sobie nazwać je bliźniaczymi – Sarbinowo, w którym nie znalazłszy miejsca na plebanii (ubiegli mnie już jacyś profesorowie, co wszystkie miejsca zajęli;) ruszyłem szukać kwatery prywatnej. Początkowo szok – co za ceny! I to po sezonie. U sołtysa najtaniej 50. Idę dalej – 70, gdzieś indziej ktoś zaśpiewał 100! Ech, Zachodniopomorskie… to moje ziemie, ale ździerstwo tu się szerzy straszne, zresztą moje to wolno mi to krytykować ;-) Ale w końcu w jakieś bocznej uliczce trafiłem na trzy dyszki, które po rezygnacji z pościeli dobiły do 25… I całkiem sympatyczny pokoik z umywalką i telewizorkiem z zakłóceniami wprawdzie, ale zawsze :-) Obejrzałem sobie wieczorem „Rambo” i poczułem się trochę rambowato, bo on też się sam przecież włóczył! :-) I jeszcze go zgarnęli z paragrafu za włóczęgostwo! Na szczęście mnie nikt nie zgarnia, jeśli już to raczej – przygarnia.
(pamiętacie to… „Przygarnij Kropka!” Cha cha, co to za czasy były…)

          Jednak z Johnem Rambo miałem spotkanie wieczorem, a wcześniej poszwendałem się, zjadłem obiad, pocałowałem klamkę biblioteki, która w ten jeden dzień w tygodniu właśnie nieczynna oraz nie pocałowałem, ale pomarzyłem o tym względem nic nie podejrzewającej ekspedientki budki z miśkami Haribo i krówkami…;)

Wilkowe refleksje: Jakie można mieć refleksje po 10 km… ;)

Bilans dnia: 12,43 km
do tej pory: 367 km

Pozdrowienia: dla chłopów i Chłopian ;-) a także bab, zwłaszcza piaskowych :-), dla sympatycznej starszej pani – sąsiadki z kwatery co poczęstowała ciastem oraz oczywiście dla pięknej Piratki z Haraibów!

Nocleg: kwatera prywatna w Sarbinowie
Zobacz więcej zdjęć


Pokaż Wilcze Włóczęgi - polskie WYBRŻEŻE cz.I (2012) - szczegółowa na większej mapie
TRASA:

Unieście --- Mielno (rzeźba jelenia, Mieleński Hyde Park) --- Mielenko --- Chłopy --- Sarbinowo (kościół pw. Wniebowzięcia NMP)
0 Komentarze

Dzień 20. (wtorek) – „Amen! albo Unieście mnie Aniołowie”

4/9/2012

0 Komentarze

 
Picture
        Może niektórzy z Was pomyśleli, że taki tytuł byłby dobry raczej na  zakończenie. Nic bardziej mylnego! Używanie słowa amen na końcu modlitw, jest zasadne, ale nie wyraża po prostu końca. Przeciwnie wręcz, niejako początek wprowadzania słów modlitwy w czyn, czy to przez nas samych, czy też przez Boga, zależnie od rodzaju modlitwy. Bo amen to znaczy mniej więcej tyle co maryjne – fiat – niechaj się stanie, niech tak będzie, a nawet rycerze zwykli używać tego słowa, w znaczeniu w którym dziś żołnierz po wysłuchaniu zadania, rzecze – „Rozkaz!” albo „Tak jest!”
         
        Takoż też i „Wasz” Wilk (w  cudzysłowie Wasz, bo sami rozumiecie… wilki są wolne albo martwe, nie ma  wilków udomowionych ani wytresowanych, wilka nie można mieć, tak jak  psa czy chomika - tu na Ziemi wilk jest tylko swój, nawet jak odda serce jakiejś róży, to  i tak do niej nie należy, jest jej oddany i wierny, ale to dwie róż-ne  sprawy), będąc skromnym rycerzem w służbie wieczystej Boga, a doczesnej  pewnej Xiężniczki – często w tym ostatnim znaczeniu słowa amen używa. Jak się już to wie, to nie jak dowcip brzmi taki na przykład dialożek:

         Bóg: Trzeba iść dalej, Wilku!
         Wilk: Amen!

         O, i już refleksje z głowy, tudzież łba.   A jak się tego dnia obudziłem, tak a propos, to pierwsze co zauważyłem, że w tym pokoju gościnnym SG co spałem, jest zegar z motywem róży. No, mógłbym tak co rano się bu… <prask!> …Co to ja pisałem? ;-) Szybko się ogarnąłem i poleciałem do tego muzeum na Zamku, bo przecież jeszcze długa droga na ten dzień. A tam kolejne cuda-cudeńka. Wycieczka Niemców "zablokowała" wyjście, to spokojnie czekam na zewnątrz, a tamże zobaczyła mnie inna pani co tam pracuje, która też mnie wczoraj widziała, i ona też po chwili mówi – niech pan czeka, załatwię panu darmowe wejście. No co się dzieje! (Wiecie co, czytajcie szybko, bo chyba potem będzie trzeba to wyciąć, bo nie wiem, czy dyrekcja muzeum jest równie wspaniałomyślna, ale i tak nie dojdą kto to, a ze mnie nawet na mękach nie wyciągną, bo i ja sam – gapa – nie wiem jak się te panie zowią…)

         A samo muzeum – cudo! Wielką byłoby to stratą wyjechać z Darłowa i go nie zobaczyć, niech każdy sobie te słowa zapamięta.   Z tej biedy to już dawno po muzeach nie łaziłem i zacząłem sobie wręcz  na pocieszenie wmawiać, „że na każdym zamku przecież to samo”. Ale to  nieprawda i z wielką radością obejrzałem wszystkie zbiory oraz dwie  wystawy czasowe, w tym wspaniałą o mieczach Europy. A w czasie jak je oglądałem przyszła właśnie ta miła pani z kościoła i  porozmawialiśmy trochę, dochodząc razem do wniosku że nic ino Duch Święty musiał to być, że ją tak tknęło by mi pomóc, kiedy jeszcze nic o  mnie nie wiedziała… A jak się dowiedziała – to jeszcze więcej mi  dołożyła do mej już prawie pustej (nie licząc jej wczorajszego datku)  sakiewki… Uwierzycie?! I tak to było w pięknym, a gościnnym Darłowie! A  co by tej gościnności w pełni stało się zadość, to jeszcze komendant  polecił mnie podwieźć do samej plaży w Darłówku (do miejsca do którego  wczoraj sam doszedłem, bo i po co dublować) i załatwił następny nocleg na mej trasie. 

         Nie daleko od Darłówka  uszedłem, gdy na piasku zobaczyłem odręczny podpis Śmierci, w postaci  martwej foczki. Niestety nie spisałem sobie odpowiedniego numeru do  powiadomień w tej sprawie, więc zadzwoniłem do SG, a oni już tam na  pewno przekazali komu trzeba. Kawałek dalej – kwintesencja życia – dwa  piękne konie, a na jednym z nich niemniej piękna niewiasta, z taaakim  długim warkoczem. Na ten widok przypomniały mi się dwie białogłowy z  wilczego życia – jedna – Kamila – której na pierwszej „randce” podobnie  długi warkocz plotłem (a Wy już wiecie, jak ten Wilk plecie, 3 po 3;)  i druga, z którą randek nie było (nawet takich w cudzysłowie), nie ten typ znajomości. Ja mówiłem zawsze, że to moja szefowa, choć ja tam byłem  wolontariuszem, a ona instruktorką, tudzież hipoterapeutką. Dodam z  dziką satysfakcją, że obie są już zamężne, więc drogie panienki, jak  któraś nie może się doczekać zamążpójścia, to trzeba się, czy to na  stopie zawodowej, czy towarzyskiej, spotykać z Wilkiem, który działa jak  katalizator związków. Sam jednakże pozostając wolnym rodnikiem…

          Dalej – para podróżników z wielkimi plecakami. Zabrakło śmiałości by  zapytać o cel wędrówki, w każdym razie szli w przeciwnym kierunku… ech, w  takich chwilach smęci samotność, i chciałoby się mieć kogoś do pary…  choćby tylko do włóczenia się! Włóczkę taką-jaką… 

          Przy ujściu Martwej Wody w piasku wkopane leży dziwne coś… Się nie  znam, nie wiem, może ktoś na zdjęciu określi. Ujście wąskie, ale na tyle  podejrzanie wyglądające, że nie chciałem ryzykować kąpania ze sprzętem,  więc poszedłem w ląd do mostku, a tam za mostkiem nie ma zejścia na  plażę, nawet na dziko, szuwary ino jakieś. Takie dziwy. Trza było się wrócić i jednak zaryzykować, szczęściem nic się nie stało. O! to mi  przypomina, jak za Łąckiem idąc szosą, pierwszy raz w życiu (a swój  pierwszy aparat kupiłem w wieku 15 lat) mi się zdarzyło, że wymsknął mi  się z dłoni aparat w momencie jak go chciałem schować do torby (więc już  pasek zdjęty z szyi...). Normalnie, jak na filmach, zobaczyłem niemal w spowolnieniu jak tracę z nim kontakt i jak leci w dół ku nieuchronnemu i brutalnemu zderzeniu z twardą rzeczywistością asfaltu. Działo się to  jednak tak szybko, że nie zdążyłem nawet drgnąć, mimo to szczęśliwie pasek trafił na zastygłą w powietrzu dłoń i aparat zawisł milimetry od  ziemi! Chwała Panu!
 
        2,5 godz. dalej natrafiłem na wyrzuconą przez morze na brzeg butelkę z listem w środku. Nie okazał się zbyt stary, bo  z tego roku, a nawet tego lata, ale napisany przez małego Niemca. Ciekawe tylko czy wrzucony w Niemczech, czy na wakacjach w Polsce. Cóż –  dostałem list to trzeba odpisać. I może się dowiemy skąd przypłynął. 

         Kolejne ujście, już szersze, to kanalik między morzem a jeziorem Bukowo. Stojąc na mostku, z jednej strony widać jezioro, z drugiej  morze. Niedaleko jest coś o nazwie Dąbkowice. Nawet wieś – to za dużo  powiedziane. Skupisko wczasowe, w dodatku dość irytujące, bo mimo iż znajduje się na tej cienkiej mierzei między morzem a jeziorem, to i tak na końcu tych Dąbkowic jest posesja odcinającą dalszą drogę. Szczęściem  pozwolono mi przejść przez pobliski ośrodek wczasowy do plaży. To było  zdecydowanie moje najkrótsze zejście z plaży. Na dobre tego dnia zszedłem w Łazach, na odchodnym pozachwycając się rudowłosą studentką. Tak podejrzewam, bo cała miejscowość była ich pełna, wielu nosiło koszulki uczelniane, na ośrodkach banery szkół. Zagłębie studenckie! Ale spokojnie, nie martwcie się! Wilk wśród studentek nie został, zjadł  tam tylko kolację i mimo że już padał, to ruszył na Unieście, w którym  dzięki zabiegom komendanta z Darłowa, miałem już załatwiony nocleg w ośrodku wypoczynkowym SG, który wszakże nie podlega pod Morski Oddział. Ale do Unieścia jeszcze 7 km… A te ostatnie 7 km jest znacznie dłuższe  niż takie dajmy na to pierwsze, no i dużo ciemniejsze… Za Łazami słonko już zachodziło, ale nie mogłem sobie odpuścić jeszcze paru zdjęć ptactwa przy jeziorze Jamno. Potem  szybko przekroczyć most na rzece Unieść i wilczy (nie owczy) pęd do Unieścia, pełen poirytowań, bo od tej strony wygląda to tak: idziesz,  idziesz i idziesz i w końcu widzisz upragnioną zieloną tablicę z napisem Unieście. Niestety nadal idziesz w ciemnicy i idziesz, by wreszcie  zobaczyć światła, które okazują się jakąś oczyszczalnią czy inną  fabryką, którą minąwszy idziesz i idziesz, by za jakiś czas zobaczyć  tablicę "teren zabudowany", minąć kilka ośrodków, a potem idziesz i  idziesz i nie wiem już czy jeszcze jedna taka zmyła nie była, póki nie  zobaczyłem, w końcu prawdziwego miasta…

        I tu na koniec taki dowcip  sytuacyjny. W Darłowie dali mi kartkę z adresem, że na ul. 6. Marca. Ale  Wilkowi coś tam się w głowie przestawiło, do kartki nie chciało się sięgać i napotkanego młodzieńca zapytał czy daleko jeszcze do ulicy 6. Stycznia. Na co słyszę odpowiedź taką: „Na pewno 6. Stycznia? Bo u nas jest tylko 6. Maja”.  I mimo to dokładnie wyjaśnił mi gdzie ten ośrodek, i trafiłem bez problemu na 6. Marca, choć jeszcze przed 5. września... :-)

Bilans dnia: 31,11 km
do tej pory: 354,57 km
średnia prędkość: 3,1 km/h

Pozdrowienia: Dla mego brata Andrzeja, który też jest rycerzem, ino takim z prawdziwego zdarzenia (a Wilk to raczej z prawdziwego zdErzenia), dla wszystkich pracowników Muzeum na Zamku Książąt Pomorskich w Darłowie, szczególnie tych co poznałem, dla Ani i Krzysia oraz ich chomika, dla księżniczki Kamilki, dla Justynki, dla Martina z Niemiec, dla recepcjonistki w Dąbkowicach i studentki w Łazach (rudowłosej, z dużymi słuchawkami, i Buką wyszytą na torbie… może ktoś ją zna;) oraz dla zakręconego Kapelusznika w Unieściu.

Nocleg: ośrodek wypoczynkowy SG
Zobacz więcej zdjęć


Pokaż Wilcze Włóczęgi - polskie WYBRŻEŻE cz.I (2012) - szczegółowa na większej mapie
TRASA:

Darłówek --- Dąbki --- Jez. Bukowo --- Dąbkowice --- Łazy --- Jez. Jamno --- Unieście
0 Komentarze
<<Poprzednia

    Wilk Włóczykij

    podRóżnik, fotografik, masażysta, pasjonat (nie mylić z pensjonatem;) 

    Archiwum

    Wrzesień 2012
    Sierpień 2012
    Lipiec 2012

    Face-blog & Kalendarz

    Kanał RSS

    Picture
    Picture
    Picture
    Picture
    Picture
    Picture
    Picture
    Picture
    Picture

    Tagi

    Wszystkie
    Adam Sajnuk
    Amen
    Antyklerykalizm
    Ateizm
    Bp. Zawitkowski
    Burza
    Caritas
    Cud Eucharystyczny
    Cypel Helski
    Czeczeni
    Dzik
    Dziwna
    Fiat
    Fokarium
    Fort Wilczy
    Frank Herbert
    Gazoport
    Gwiezdne Wojny
    Hai Dang
    Hel
    Helikon
    Hostia
    Issa
    Issa Adajew
    Issa Adger
    Jastarnia
    Jezierzany
    Jezioro Martwe
    Jezuici
    Joszko Broda
    Kajak People
    Kajaki
    Kamil Kulczycki
    Kamizelka Taktyczna
    Karwia
    Kitesurfing
    Klif Rzucewski
    Komunizm
    Koncert
    Krowi Ogon
    Lampiony
    Las
    Latarnia
    Latarnia Morska Czołpino
    Latarnia Morska Stilo
    Lodziarnia Pod Papugami
    Lubiatowo
    łeba
    Matka Boża Brzemienna
    Mechelinki
    Mielno
    Most Zwodzony
    Mrzezino
    Muzeum Rybołóstwa
    Niechorze
    Nietzsche
    Nihlo
    Objazda
    Oblaci
    Oksywie
    Orp Piorun
    ORP Śniardwy
    Osada Rybacka
    Otop
    Pielgrzymka
    Pizzeria
    Poddąbie
    Pogorzelica
    Poncho
    Postomino
    Prl
    Radio Crazy Hits
    Radio Crazy-hits
    Rega
    Restauracja Homar
    Rewa
    Rewal
    Rowy
    Rybacy
    Sanktuarium W Swarzewie
    Sarbinowo
    Seul
    Siostry Zmartwychwstanki
    Smołdziński Las
    Stella Matutina
    Stilo
    Suwon
    Swarzewo
    Teatr Konsekwentny
    Tolerancja
    Torpedownia
    Ufo
    Ultimate Frisbee
    Ustka
    Utraque Unum
    V-2
    Vertex
    Wajnachowie
    Wieprza
    Wilk
    Zatoka Pucka
    Zatopiony Statek
    Zocerka
    Związek Walki Młodych

Wspierane przez Stwórz własną unikalną stronę internetową przy użyciu konfigurowalnych szablonów.